Nie wierz nikomu
Stanisław Czycz
Wydawnictwo: Korporacja Ha!art
Liczba stron: 568
Książka, szczególnie książka
bardzo, bardzo dobra, to twór specyficzny. Pozornie rzecz materialna, czyli
martwa, a jednak żywa, przeobrażająca się, zmienna i niestała. Odczytywana
przez kolejne pokolenia, co rusz objawia się w nowym świetle, odsłaniając następne
interpretacyjne wykładnie. Świetnym przykładem tego typu płodu jest dylogia Nie wierz nikomu autorstwa Stanisława
Czycza, autora m.in. Pawany. Dzieło
powstawało w latach 1976 – 1981, ale pierwsza część pt. Baza opublikowana została dopiero w 1987 roku i to po niejednej
edytorskiej interwencji cenzora. Antykomunistyczna wymowa przejawiająca się w
bezwzględnym punktowaniu PRL-owskich absurdów spowodowała, że wydanie zostało zmodyfikowane
– autor uznał utwór za niepełny i w formie swoistego sprzeciwu, buntu, niezgody
dla tego typu działań, obdarowywał swoich przyjaciół egzemplarzami, w których
Czycz dokonał licznych korekt w postaci doklejek i dopisków, mających oddać
treść oryginału. W 2016 roku zespół redakcyjny korporacji Ha!art zaprezentował
polskim czytelnikom owoc żmudnego literackiego śledztwa, w wyniku którego
zrekonstruowano pierwotną wersję powieści. Ponadto wydanie krakowskiej oficyny
zostało wzbogacone o fragmenty Nadbudowy,
kontynuacji Bazy. Tym samym płód
Czycza został na nowo odkryty.
Nie wierz nikomu to rozległa retrospekcja snuta przez
pierwszoosobowego, anonimowego narratora (znamy jedynie przezwisko, jakim na
dalszych kartach dzieła obdarowują go współpracownicy – Dzięcioł). W chwili
rozpoczęcia akcji, osadzonej na początku lat 50-tych XX wieku, to chłopak,
który właśnie kończy liceum elektryczne. Nakaz pracy kieruje młodego
specjalistę do Aleksandrowic, gdzie zgłosił się na ochotnika, ale chwilowy
kaprys szybko przedzierzga się w przerażenie, w efekcie czego protagonista
niejako samowolnie, ale i z pomocą przypadku oraz rozgardiaszu i bałaganu wciąż
panującego w odradzających się strukturach państwowych urzędów, trafia do Krakowskich
Zakładów Kamienia Budowlanego. Przedsiębiorstwo odsyła bohatera do formującej
się Bazy Produkcyjno-Remontowej, gdzie potrzebny jest m.in. elektryk.
Perypetie i przygody Dzięcioła,
które w ogromnej mierze rozgrywają się w nowym miejscu pracy okazują się
pretekstem do tego, by uraczyć nas obdartym z propagandowego zadęcia portretem
powojennej Polski, odmalowanym z perspektywy szeregowego robotnika. Wyłaniający
się pejzaż jest bardzo ponury – wszędzie widoczne są jeszcze zniszczenia, jakie
przyniosły za sobą agresja niemiecka i radziecka, wyczuwalne są także krzywdy
wyrządzone przez okupantów. W powietrzu unosi się odór wazeliniarstwa
roznoszony przez karierowiczów, którzy w nowo formującym się systemie
socjalistycznym poszukują szans na przywileje i korzyści. Niepokój wywołuje
wszechobecny kult Stalina, którego duch materializuje się w licznych pomnikach,
popiersiach, portretach – zaszczytne miejsca, gdzie znajdują się podobizny
despoty wydzielają wręcz nabożną atmosferę. Przewodnikiem po tym nowym,
konstytuującym się świecie jest Dzięcioł. Chłopak opisuje panujące realia w
sposób ironiczny i zgryźliwy, podkreślając niedorzeczności, na jakich wznoszony
jest komunizm nad Wisłą. Wspólna wędrówka po fabrykach i zakładach,
miasteczkach oraz urzędach, które w trakcie licznych delegacji odwiedza
bohater, uświadamia nam, że właściwie cała zastana rzeczywistość to wielka
prowizorka, erzac, namiastka, natężenie bezsensu i pozoranctwa – poruszanie się
w jej meandrach to nie lada wyzwanie, szczególnie dla osobnika, który kieruje
się w życiu własnym osądem, który nie wierzy nikomu, który nie daje się nabrać
na szumne hasła, będące w istocie pustymi sloganami, który na namolną
propagandę reaguje uporem i przekorą.
Za kwintesencję nonsensu
potraktować można wspomnianą Bazę Produkcyjno-Remontową, która w momencie
przybycia protagonisty składa się z kilku opuszczonych i na wpół zrabowanych
hal. Przywodzi ona na myśl statek głupców, bowiem stopniowo napływają do niej
coraz bardziej specyficzni osobnicy, których celem – przynajmniej początkowo – zdaje
się być dokończenie grabieży, rozpoczętych przez szabrowników. Tej osobliwej
zbieraninie (była członkini AK, podstarzały szofer z rękami trzęsącymi się tak
mocno, że nie sposób wyobrazić go sobie za kierownicą, ekspert od budowy
lotniskowych pasów startowych, itd.) przewodzi inżynier Niechał, który
narratorowi kojarzy się z Don Kichotem ((…)
miał tę swoją ideę… jak tamten błędny rycerz… i w imię jej trudził się, i
walczył, staczał potyczki… też z wiatrakami? … no, gdyby nazwać tak, to
obracanymi wianiem nie tym iberyjskim… brakowało jedynie Dulcynei… choć już
sama ta jego Baza… która była a i której nie było [1]).
Ten przedwojenny fachowiec usiłuje wojować z zastanym chaosem, tworzyć i konstruować,
ale jego zmagania niechybnie przypominają próżne i daremne próby powstrzymania
upływającego czasu, który koniec końców wszystko obraca w proch.
Do fatygi, czy wręcz katorgi,
porównać można też charakterystyczny dla Czycza styl, w jakim utrzymana jest
powieść. Nie wierz nikomu uszyte jest
z prozy, która jest arytmiczna, szarpana, niepełna, a przy tym obfita, wręcz
gargantuiczna, co chwilami przytłacza, tłamsi. Poszczególne wątki urywają się
nagle, znikają, bądź plączą się wzajemnie, by za chwilę powrócić na swoje tory
i biec coraz szybciej i szybciej. Pełno jest wielokropków, wtrąceń, dygresji, zdań
eliptycznych, nie brakuje neologizmów i słownych zabaw. Co ciekawe, ta
nietypowa konwencja kreuje nastrój mocno destrukcyjny, katastroficzny,
apokaliptyczny – zdania wydają się płowieć, kruszeć, a świat przedstawiony
chwiać się w posadach. Ta nietrwałość skutkuje tym, że w trakcie lektury towarzyszy
nam wrażenie niepewności i efemeryczności.
W książce pobrzmiewają również
echa beznadziei i melancholii, których źródłem jest osobowość Dzięcioła.
Chłopak jest człowiekiem wrażliwym, o romantycznym usposobieniu, który
przekłada długie deliberacje i rozważania ponad zdecydowane działania. Brakuje
mu sił, by opierać się przeciwnościom losu, którego wyroki akceptuje z ponurą
bezwolnością, godząc się m.in. na rezygnację z wymarzonej kariery artystycznej
na rzecz zawodu gwarantującego pewny zarobek (straszne, to wszystko straszne, to więc tak już zostanie, i pożegnaj
się… z czym? … z leśniczówką… jak wcześniej z malarstwem… i skrzypkami… ośle… i
z Tomaszowem… [2]).
Niewesoły ton, jakim pobrzmiewają
karty książki to także zasługa bogatej symboliki. W tym kontekście na pierwszy
plan wybija się Baza Produkcyjno-Remontowa, która może reprezentować
socjalistyczny ustrój, a więc byt już od samych podstaw skażony
sprzecznościami, prowadzącymi w dłużej perspektywie do nieuchronnej klęski –
jest to twór stawiany na przekór logice, bez zbędnego zaplecza
infrastrukturalnego oraz kadrowego. Istotną rolę spełnia też Pałac Kultury i
Nauki – radziecki dar, budowany z
polskich materiałów ((…) zasrane płyty na
oklejanie bolszewickiego pałacu… [3])
i rękami polskich robotników bardzo dobrze oddaje sedno polsko-radzieckiej
przyjaźni. Wstrząsająca, ale i znacząca jest również scena zabicia baranka –
jego zastrzelenie (niezdarne, a przez to niehumanitarne) można odczytywać jako
śmierć marzeń i rojeń, które zduszane są w imię pragmatyzmu, konieczności.
Warto jednak nadmienić, że Nie wierz nikomu nie jest pozbawione
elementów komicznych, które tym mocniej kontrastują z charakterem bohatera oraz
ogólnym nastrojem powieści. Humor uwidacznia się zarówno w rozmowach prostych
robotników *, którym przysłuchuje się Dzięcioł jak i w opisie komunistycznych
realiów ((…) wielkie białe popiersie
Stalina na czerwonym postumencie, i tło i boki z czerwieni a z góry zwieszały
się szturmówki… podświetlone to w dzień i w nocy… kiedy jeździłem jeszcze do
szkoły jakiś pijak uklęknął przed tym ołtarzem, i… bez wygłupiania się a z
pijaną żarliwą nadzieją… krzyknął „Józiu, daj na pół litra”… i go natychmiast
zwinęli… chyba ubowcy [4]).
Reasumując, Nie wierz nikomu to intrygująca lektura, która nie należy jednak do
płodów przyjaznych z czytelniczego punktu widzenia. Stanisław Czycz zaprasza
nas do swojego świata, który kreowany jest od podstaw wedle własnych zasad –
budulcem jest biografia artysty, a wyróżnikiem styl i język, które śmiało można
rozpatrywać w kategoriach postmodernistycznych gierek, ze strumieniem
świadomości na czele. Książka to też pod pewnymi względami klasyczny
Bildungsroman, w którym prześledzimy dojrzewanie i formowanie się osobowości
protagonisty okraszone nieodzownymi pierwszymi miłościami, zauroczeniami,
pozornie poważnymi związkami oraz nieznośnym, coraz mocniej narastającym i
starającym się znaleźć ujście seksualnym napięciem. Niezły misz-masz, z który
warto polecić fanom intelektualnych gierek oraz miłośnikom poetycznej prozy.
* na szczególną uwagę zasługuje
błyskotliwy dialog poświęcony pewnemu Nazarejczykowi:
(…) – i mówił po żydowsku,
– kto?
– Pan Jezus,
– tak pon mówisz? ...
– no, tak wychodzi, Franciszku…
– tak?
– a wyście myśleli że jak? …
– co jak?
– mówił Pan Jezus…
– no, kurwa, że po naszemu,
– nie, po żydosku,
– w to nie uwierze… jakby mówił
po żydosku toby nik nic nie zrozumioł, a wszyscy wiemy przecie dokładnie co
mówił,
– ale był przecie Bogiem, a Bóg
może mówić po jakiemu chce a rozumiejom wszyscy,
– tak to panie prędzy można uwierzyć… a nie że po żydosku… (…) [5]
[1] Stanisław Czycz, Nie wierz nikomu, Korporacja Ha!art, Kraków 2016, s. 251
[2] Tamże, s. 309
[3] Tamże, s. 76
[4] Tamże, s. 99
[5] Tamże, s. 143 – 144
P.S. Lektura Nie wierz nikomu
wiąże się dla mnie z pewnym miłym wydarzeniem. Pod koniec lipca,
niedługo po przeczytaniu powieści, miałem przyjemność gościć Matiego z
bloga Rozkminki Pana Dziejaszka.
Wspólnie odbyliśmy kilka pieszych wędrówek poznając uroki Grodu Kraka. Z
pomocą mojej dziewczyny, która wcieliła się w rolę przewodniczki,
odwiedziliśmy także podkrakowskie Krzeszowice, rodzinną miejscowość
Czycza, gdzie udało nam się odnaleźć kilka śladów pozostawionych przez
pisarza.
No, nie wiem, chyba się za to z własnej woli nie wezmę :) Inna sprawa, iż sądząc z życiorysu, autor miał zadatki na gwiazdę (weźmy choćby epizod z dziełami Miłosza i próbą zapisania się do ZLP). Gdyby nie choroba, która później uniemożliwiała (w mniemaniu Czycza) publiczne happeningi, to kto wie?... Swoją drogą, może to ona też wpłynęła na przygnębiający ton jego twórczości? Zdecydowanie miał inną konstrukcję psychiczną nież Stephen Hawking :)
OdpowiedzUsuńPlanuję sięgnąć po wywiad-rzekę z Czyczem i może wtedy zyskam lepszą optykę na życiorys autora. W chwili obecnej znam jedynie urywki, fragmenty i trudno mi z nich złożyć obraz spójny na tyle, by odpowiedzieć na którekolwiek z Twoich pytań :)
UsuńA swoją drogą to ciekaw jestem, czy jest w Polsce DKK, który odważy(ł) się zasugerować jakieś dzieło Czycza.
Rekomendować pewnie się odważą, tylko że zakupy są dokonywane centralnie na podstawie zamówień z klubów. Kluby są w większości babskie, więc w podaży króluje harlequin ;) Ale i tak dajemy radę i co rusz coś wspaniałego się znajdzie wśród mnóstwa knotów... :)
UsuńWydawnictwo jest znane z tego, że daje czytelnikom nietypowe książki. Z jednej strony kusisz Bildungsroman, a z drugiej boję się tego misz-maszu...
OdpowiedzUsuńJa rozpoczynając znajomość z Czyczem skoczyłem od razu na głęboką wodę, porywając się na lekturę "Pawany". Początkowo myślałem, że utonę, ale po przezwyciężeniu czytelniczego kryzysu odkryłem pewne uroki katastroficzno-dekonstrukcyjnego stylu pisarza. I co najważniejsze, udało mi się do niego przywyknąć, dlatego "Nie wierz nikomu" czytało mi się bardzo dobrze.
UsuńAle na początek zasugerowałbym któryś ze zbiorów opowiadań :)
Podziwiam, że wytrzymałeś długie godziny (gruba to książka, jak widzę) w tym świecie absurdu i beznadziei. Sądzę, że mnie przygniotłoby to całkowicie, a przebrnięcie przez styl autora - byłby katorgą. Dobrze, że pojawia się trochę humoru. Dialog o Jezusie - świetny :-).
OdpowiedzUsuńTak jak wspomniałem w odpowiedzi na komentarz Dominiki, lektura "Pawany" zahartowała mnie w rezultacie czego "Nie wierz nikomu" przyswoiłem bez większych perturbacji, ale wolałem uczciwie ostrzec, że styl jest bardzo specyficzny. A sam nastrój, mocno melancholijny, przypadł mi do gustu, tym bardziej, że poprzecinany był humorystycznymi wstawkami. Zdaję sobie jednak sprawę, że pióro Czycza jest dość charakterystyczne i nie każdemu musi przypaść do gustu ;)
UsuńTym razem nie poczułam się zainteresowana, zniechęca mnie m.in. nadmiar wielokropków, bo lubię, kiedy autor z umiarem stosuje wielokropki, nawiasy i myślniki. Z chęcią bym natomiast przeczytała szczegółowy opis wycieczki po Krakowie i Krzeszowicach.
OdpowiedzUsuńPS Popraw rok wydania książki. :)
No, Czycz zdecydowanie lubił igrać z formą - w trakcie wizyty w czytelni w krzeszowickiej bibliotece, pożyczyliśmy cały dorobek autora, dzięki czemu miałem okazję przejrzeć m.in. jeden z jego poematów (niestety nie pamiętam tytułu) i tam dopiero przekonałem się w jak wymyślny sposób można ukryć treść w gąszczu słów i znaków :)
UsuńDzięki za wyłapanie - przez przypadek zaserwowałem sobie podróż do przyszłości :)
Bardzo lubię sięgać po książki, które już się dorobiły swojej własnej legendy. A tak ciekawie opisałeś, że z pewnością książka już tę legendę ma. Nie spotkałam się do tej pory z autorem. Fragment, który przytoczyłeś świadczy, że miał ucho do gwary i dialogi pewnie są perełkami, mimo iż całość "nie jest przyjazna dla czytelnika". Lektura z pewnością nie będzie łatwa, tym bardziej, że korporacja Ha!art słynie z wydawania książek z niekonwencjonalną narracją. Udało mi się swego czasu przebrnąć przez "Podwójną wygraną jak nic" Federmana - książkę, która mnie przemieliła i wstrząsnęła. To było niezłe wyzwanie. Myślę, że książki Czycza też się nie ulęknę;) Będę pamiętała o tym autorze. Dziękuję:)
OdpowiedzUsuńHa, ja sam przez długie lata nie wiedziałem o istnieniu Czycza, a na jego trop wpadłem własnie za sprawą Mateusza z bloga Rozkminki Pana Dziejaszka. Ale przyznać trzeba, że sam pisarz przyczynił się do tego, żeby jego osobę przykrył całun zapomnienia.
UsuńA co do Ha!artu, to faktycznie wydawnictwo specjalizuje się w prozie, która często ma charakter eksperymentalny, nowatorski i z tego własnie względu, ostatnimi czasy coraz częściej goszczę w księgarni tej oficyny.
"Podwójna wygrana jak nic" sprawia intrygujące wrażenie. Bardzo lubię książki, które można traktować jako intelektualne wyzwanie. Odnotuję sobie ten tytuł i przy okazji kolejnej wizyty w księgarni Ha!artu postaram się go nabyć.
W takim razie czeka Cię niezła ekwilibrystyka;) A ja gdzieś tą recenzją zaczynałam blogową przygodę:)
UsuńTo ciekawe, że w ogóle nie wspomniałeś o wątku miłosnym ;) rzeczywiście, jakoś on umyka czytelnikowi, pozostaje mocno drugoplanowy, wspomniany jakoś tak mimochodem, aż skłania do refleksji dlaczego... Chyba dodatkowo podkreśla to wspomnianą przez Ciebie "przedkładanie długich deliberacji i rozważań ponad zdecydowane działania". Do pracy bohater jest zmuszony przez okoliczności (jakże dosłownie - nakaz!), by utrzymać relację ze swą wybranką musiałby tę relację również ze swej strony jakoś budować, tworzyć. Obserwacja i kąśliwe uwagi jak w przypadku pracy nie wystarczą.
OdpowiedzUsuńLektura rzeczywiście nieco wymagająca (ale kto czytał Faulknera temu nie straszna), ale satysfakcjonująca. Od Czycza w następnej kolejności zamierzam sprawdzić "Anda".
Ha, no faktycznie sprawa interesująca, tym bardziej, że miałem wynotowane kilka fragmentów dotyczących wspomnianego wątku - zabrakło mi jednak pomysłu, gdzie wcisnąć o nim wzmiankę w moim tekście.
UsuńTak, tak, ten brak walki o miłość to kolejny dowód na bezwolność i apatię. I bardzo podoba mi się Twoje spostrzeżenie, że rezygnacja to - paradoksalnie - wynik tego, że nie ma tutaj przymusu.
Ja chyba rozejrzę się za wywiadem-rzeką, ale cały czas liczę, że najpierw przeczytam coś na Twoim blogu na temat "Nie wierz nikomu" :)
A Faulkner to faktycznie dobra wprawka przed wszelakiej maści eksperymentami z formą, bowiem obcowanie z prozą tego amerykańskiego pisarza uczy utrzymywania koncentracji :)