Pawana
Stanisław Czycz
Wydawnictwo: Literackie
Liczba stron: 182
Wg Stefanii Skwarczyńskiej, uznanej polskiej teoretyk i historyk literatury, literatura to sensowne twory słowne.
Dla mnie osobiście, oczywiście za sprawą znakomitych twórców,
literatura to bardzo często magia, która przenika do mojej egzystencji.
Czytając dzieła takich wybitnych autorów jak choćby Julio Cortázar,
Vladimir Nabokov, czy Philip K. Dick, niezmiennie fascynuje mnie sposób,
w jaki dokonują oni destylacji codzienności, transponując z niej
zarówno fakty, wydarzenia, jak i postacie, charaktery do swojej
literackiej rzeczywistości. Proces powstawania literatury jest dla mnie
bardziej interesujący i kompletny, kiedy znam biografię danego autora,
która umożliwia mi dostrzeżenie całej palety bodźców, jakie oddziaływały
na literackiego kreatora. Przyznaję jednak, że do tej pory dowiadywałem
się o danym środowisku poprzez pisarza, który w nim dorastał, żył,
obracał się. Ostatnio jednak, nieco z przypadku, czy bardziej za sprawą
literackiego czaru dokonałem pewnej inwersji w tej materii – otóż m.in.
dzięki Matiemu z blogu Rozkminki Pana Dziejaszka
postanowiłem poznać rodzinne miasto mojej dziewczyny, Krzeszowice,
przez pryzmat twórczości jej krajana, Stanisława Czycza. Na wstępie
zdradzę, że proza Czycza okazała się daleka od zapierających dech w
piersiach opisów dzikiej natury, czy relacji z romantycznych nocnych
wędrówek w cieniach miejskich uliczek, ale wydaje mi się, że udało mi
się dowiedzieć co nie co o klimacie tego niewielkiego miasteczka.
Gwoli ścisłości musze wyjaśnić, że Czycz nie jest rodowitym krzeszowiczaninem, chociaż Krzeszowice, tyle, że pod nazwą Sorrento bądź skrótem K.
często i gęsto przewijają się w jego twórczości. Artysta urodził się w
1929 roku w Gwoźdźcu, nie istniejącej już wsi, która została podzielona
pomiędzy Krzeszowice oraz Nawojową Górę. Dom rodzinny Czycza znajduje
się na samej granicy obu miejscowości. Obecnie zmarły w 1996 roku
Stanisław Czycz, poeta oraz prozaik, to pisarz niemal zapomniany, o
którym rzadko się słyszy, niewiele się mówi. Przyznać trzeba, że ta aura
tajemnicy wokół osoby artysty to poniekąd zasługa samego Czycza.
Depresja oraz poważna choroba skóry, która odbiła się na jego wyglądzie
sprawiły, że twórca, szczególnie pod koniec ziemskiej bytności, trwał
niemal w zupełnej izolacji, dobrowolnie wycofując się z życia
literackiego. Cechą charakterystyczną Czycza była niezależność – nie
mieszał się on ani w oficjalne układy, ani w działalność opozycyjną.
Zawsze pozostawał na uboczu, na marginesie. Posiadał całkiem liczne
grono znajomych pisarzy, ale na co dzień wolał obracać się w środowisku
zwykłych ludzi, wśród których mniej było zapatrzonych w siebie snobów.
Czycz debiutował w Prapremierze pięciu poetów, słynnej publikacji na łamach krakowskiego Życia Literackiego,
w ramach której pięciu komentatorów rekomendowało pięciu poetów. Czycz
znalazł się w doborowym towarzystwie Bohdana Drozdowskiego (polecał go
Julian Przyboś), Jerzego Harasymowicza (pisał o nim Mieczysław Jastrun),
Mirona Białoszewskiego (sugestia Artura Sandauera) oraz Zbigniewa
Herberta (rekomendowany przez Jana Błońskiego). Wiersze Stanisława
Czycza firmował swoim nazwiskiem Ludwik Flaszen. Czycz opublikował dwa
zbiory swojej poezji – Tła w 1957 roku oraz Berenais w
roku 1960. Co interesujące, pozostałe znaczące dzieła, które ukazały
się drukiem to już tylko opowiadania oraz powieści. To właśnie za sprawą
tej ostatniej formy literackiej poznałem pióro pana Stanisława Czycza.
Wydana w 1977 roku Pawana
to tekst z pewnością nietypowy. Znamienna jest już sama konstrukcja
utworu, na którą składają się głównie dialogi, prowadzone przez trzech
bohaterów, Mikada, Gandhiego oraz Selaviego. Ponadto w początkowej fazie
dzieła w momencie rozpoczęcia kolejnych scen pojawia się
pierwszoosobowy narrator, najczęściej za sprawą słowa szliśmy zestawianego z innymi wyrazami w różnych konfiguracjach (Szliśmy i szliśmy (…); Szliśmy, idziemy (…); Szliśmy, a słońce (…),
etc.) Czasownik ten stanowi zatem formę swoistej introdukcji, magicznej
formuły, która podkreśla powtarzalność całego procesu, albo jego
nieskończoność (zmniejszające się nieustannie odcinki, które maleją
zgodnie z paradoksami Zenona z Eeli). Najciekawsze jest to, że na bazie
dalszej wymiany zdań, niemal niemożliwe jest ustalenie, kim jest
właściwie osoba opowiadająca całą historię.
Dzieło
mocno przypomina senną wędrówkę – swoiste błąkanie się, błądzenie
pośród majaków oraz widziadeł. Droga stanowi cel sam w sobie. Nieważne
dokąd, nieważne po co, nieważne skąd właściwie zaczyna się cała eskapada
– znaczący jest wyłącznie sam ruch, któremu towarzyszy rozmowa.
Bohaterowie niby idą, ale zdają się stać w miejscu, pogrążeni w
onirycznej konwencji. Być może to wędrówka wyłącznie metaforyczna – za
tym faktem przemawia dziwna sceneria, w której pustynnemu piaskowi
towarzyszą rybacy (kłusownicy?). Iluzja, fantasmagoria, urojenie, a może
prywatna wizja rzeczywistości, która rządzi się własnymi prawami,
pozwalającymi współegzystować ze sobą rzeczom w pewien sposób
wykluczającym się, które zestawione razem tworzą oksymorony. Chociaż ten
wątek chyba lepiej porzucić – w końcu kto chciałby zostać wyłącznie
cudzym mirażem, a więc poniekąd więźniem cudzego umysłu?
Bohaterowie
pogrążeni w konwersacji chwytają na wędkę swoich pogawędek kolejne
tematy, których orbita przebiega niepokojąco (tylko dla niektórych!)
blisko seksu. Pojawiają się zatem dziwy nad dziwami, konie, drezyny, w
towarzystwie dziwów bardziej zmysłowych, czyli kobiet, pod których
adresem padają jednak dosyć często obraźliwe określenia, począwszy od
szmat, na dziwach (ha, a jakby inaczej?!), pardon!, dziwkach
skończywszy. Dostrzegalne są pewne elementy charakterystyczne dla
twórczości Herny’ego Millera – przynajmniej pod względem przygód Mikada,
Gandhiego oraz Selaviego, którzy podobnie jak amerykański autor nie
boją się epatowania (kogo jak kogo!) seksem, relacjonowania swoich,
najczęściej nieudanych, płciowych podbojów czy pijackich eskapad. W tle
rysuje się zatem nieśmiało życie, przywodzące na myśl artystyczną
bohemę, w którym nie stroni się od używek, miłości w jej najbardziej
fizycznym aspekcie, alkoholu oraz charakterystycznego dla okresu
dojrzewania aktu buntu. Czycz może niezbyt subtelnie, ale z pewnością
interesująco przedstawia problemy oraz dramaty, rozgrywające się na
linii dwóch pokoleń – młodzieńców oraz ich matek, które nie mogą
pogodzić się z faktem, że ich pociechy to moczymordy, pijackie świnie,
zdegenerowani alkoholicy, posczane ochlaptusy czy okurwieńcy.
Jednocześnie Czycz prezentuje niedojrzałość emocjonalną swoich
bohaterów, którzy nie potrafią budować trwalszych relacji, przekładając
ponad nie krótkotrwałą, acz intensywną fizyczną przyjemność. Zabawny
jest również fakt, że dwójka z nich nadal mieszka ze swoimi
rodzicielkami, do których nie odczuwają przecież szczególnej sympatii (z
wzajemnością!)
Utwór
Czycza jest z pewnością oryginalny. Autor często bawi się słowami,
zmieniając ich znacznie w zależności od kontekstów, które kolejno po
sobie następują. Roi się także od myślowych skrótów, których rozwikłanie
przypomina niekiedy zabawę z rebusami. Środkiem, który Czycz stosuje
wręcz nagminnie jest zdanie eliptyczne – mało która wypowiedź jest
zakończona pojedynczą kropką. Sprawia to, że całość kojarzy się z mocno
chaotycznym bełkotem, plątaniną. Komunikacja zdaje się być tylko pustym
frazesem, przez co wzajemne zrozumienie staje się absolutnie niemożliwe.
Chociaż nie zawsze. Utwór balansuje na granicy pewnych stanów – z morza
nieartykułowanych dźwięków, niepowiązanych ze sobą zdań, zagłuszających
się dźwięków gwałtownie wyłania się dialog, w którym trzy głosy brzmią w
niemal idealnej harmonii, wzajemnie się uzupełniając, dopełniając,
dopowiadając. I kiedy czytelnik zyskuje już przeświadczenie, że oto
znalazł jakiś punkt zaczepienia, który stanie się zarodkiem tak długo
poszukiwanego sensu całej powieści, jej pointy, czy czego tam jeszcze
zawsze oczekujemy od pisarza, Czycz serwuje nam niemiłą niespodziankę –
cała konstrukcja ponownie zostaje rozbita, tonąc w bagnie zawiłych,
niezrozumiałych, niepowiązanych ze sobą zdań.
Nastrój
powieści, czy raczej powieściopodobnego tworu nie jest zbyt sielankowy.
Uparte, długotrwałe, acz bezowocne krążenie wokół Miasteczka (Sorrento?) przypomina poruszanie się po okręgu o określonej, skończonej średnicy, która tym samym wyznacza granicę świata (chociaż wzór ∏∙r2 jest niepokojąco podobny do formuły 4/3∙∏∙r3,
która przynajmniej na razie stanowi granicę, jakiej zwykły śmiertelnik,
którego nie stać na loty w kosmos nie jest w stanie przekroczyć –
ośmielę się zresztą rzec, że r tak naprawdę dobieramy sami,
wedle własnego uznania). Wydaje mi się, że można w tym miejscu
doszukiwać się aluzji do egzystencji samego Czycza, który praktycznie
przez całe swoje życie poruszał się w obrębie linii Kraków-Krzeszowice.
Odnoszę wrażenie, że takie uparte kołowanie to także symbol naszych
codziennych działań – kluczymy, błądzimy, krążymy, ale mimo usilnych
prób do sensu naszego ziemskiego bytu nie jesteśmy w stanie dotrzeć
ciągle skazując się na utarte schematy, których ciasnota jest jednak
nieznośna. Z kolei piasek Pustyni Błędowskiej, na której rozgrywa się
akcja utworu przywodzi mi na myśl zwały nijakiej codzienności, w których
wielu z nas brnie, będąc w nich unurzanym po kolana, posuwając się
mozolnym krokiem (na pięć jest się naprzód o trzy, nie więcej) nie wiadomo właściwie dokąd.
Powieść
można rozpatrywać również na płaszczyźnie destrukcyjnej. Znaczący jest
przy tym fakt, że postulowana anihilacja zdaje się przebiegać
niespiesznie, spokojnie, wręcz dostojnie, niczym dworski taniec pawana,
popularny szczególnie we Włoszech oraz Hiszpanii, charakteryzujący się
powolnymi, uroczystymi ruchami. Przyglądając się światu, w którym
egzystują bohaterowie, nietrudno o myśli, że budowla ta ulega zagładzie.
Dematerializują się słowa, coraz bardziej kulawe, koślawe, porwane,
poszatkowane. Nietrwałość literackiej rzeczywistości podkreśla zatem
składnia oraz sam język, które są niczym piach na wszędobylskiej
pustyni, zdającej się podążać za bohaterami. Piach z pewnością nie
stanowi dobrego budulca – jego ziarenka zlepiają się tylko krótkotrwale,
zatem piaskowe zamki to twory efemeryczne, delikatne, kruche. Od piachu
z kolei niedaleko jest już do pyłu (marnego), z którym występuje i
kurz, którego wirujące cząsteczki dobrze widać w świetle. Ale co jeśli
owe światło jest blade, słabe, mało wyraziste, ledwie rozpraszające
ciemności?
Przyznaję,
że Czycz zaskoczył mnie formą swojego utworu. Po pierwszy kilku
stronach zastanawiałem się nawet nad odłożeniem lektury, ale zwyciężyła
tendencja do kończenia rozpoczętych książek. Mimo pewnych trudności (ale
któż w życiu ich nie ma?) udało mi się szczęśliwie przebrnąć do
końcowych stron powieści, która jawi mi się jako swoisty manifest
niewyrażalności, niemożności ekspresji naszych myśli w taki sposób, by
były one zupełnie zrozumiałe, w pełni transparentne dla dowolnego
człowieka. Obcość zdaje się lęgnąć w każdym z nas, a metafizyczny
kontakt, jedność dusz sprawia wrażenie mitu, który nie ma prawa się
ziścić w tym pełnym zindywidualizowanych jednostek świecie. Marzy mi się
przy tym popołudniowo-wieczorna wędrówka po piaskach Błędowskiej
Pustyni z którymś z utworów Czycza w rękach. Mam nadzieję, że nachodzące
lato pozwoli mi ziścić moje rojenia.
Wasz Ambrose
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Czytamy wnikliwie każdy komentarz i za wszystkie jesteśmy wdzięczni. Zwłaszcza za te krytyczne. Jeśli chcesz o czymś porozmawiać, zapytać, zwrócić uwagę na błąd, pisz śmiało. Każda wypowiedź, zwłaszcza na temat, jest przez nas mile widziana. Nie odrzucamy komentarzy anonimowych, jeśli tylko nie naruszają prawa. Można zamieszczać linki do swoich blogów i inne, jeśli nie są ewidentnym spamem. KOMENTARZE UKAZUJĄ SIĘ DOPIERO PO ZATWIERDZENIU przez nas :)