Barbarzyńskie zaślubiny
Yann Queffélec
Tytuł oryginału: Les noces barbares
Tłumaczenie: Małgorzata Cebo
Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy
Seria: Klub Interesującej Książki
Liczba stron: 226
Yann Queffélec to francuski pisarz
średniego pokolenia, urodzony w 1949 roku, w Paryżu. Na swoim literackim
koncie posiada on kilkanaście powieści, jednak jak do tej pory, w
naszym kraju doczekał się tylko jednego przekładu. Dzięki pracy pani
Małgorzaty Cebo, w ojczystym języku możemy przeczytać Barbarzyńskie zaślubiny, książkę, która w roku 1985 została uhonorowana najważniejszym wyróżnieniem w dziedzinie literatury francuskiej, Nagrodą Goncourtów. Wydaje się, że właśnie owo prestiżowa nobilitacja zadecydowała o przedstawieniu tego dzieła polskiej publiczności.
Akcja Barbarzyńskich zaślubin
rozpoczyna się wkrótce po zakończeniu II Wojny Światowej. Na południu
Francji wciąż jeszcze stacjonują dzielni oraz waleczni wojacy
amerykańscy. Urokowi jednego z nich nie jest w stanie oprzeć się
młodziutka francuska wieśniaczka, Nicole. Sam, przedstawiający się jako
Will, były stróż nocny na parkingu w Bronxie, snuje tak piękne historie
na temat wspólnej przyszłości. Posuwa się nawet do tego, że prosi o rękę
rodziców Nicole, piekarza oraz piekarzową, państwa Blanchard,
roztaczając sielankową wizję rancza w Michigan, w okolicach malowniczego
jeziora, które rzekomo posiada. Nic zatem dziwnego, że zadurzona po
uszy Nicole wymyka się ukradkiem pewnej letniej nocy, by towarzyszyć
Willowi w pożegnalnym balu, zorganizowanym w jego jednostce. Amerykańscy
żołnierze opuszczają europejski kontynent, ale zanim to uczynią, pragną
się dobrze zabawić.
Po przybyciu na miejsce, biedna i naiwna Nicole przekonuje się, że forma rozrywki, którą zaproponował
Will alias Sam, zdecydowanie różni się od jej wyobrażeń na temat balu.
Młodziutka Francuzka, w morzu na siłę wlewanego w nią alkoholu, tonie w
odmętach brutalnego gwałtu, którego dokonują na niej Will oraz dwaj jego
kumple. Aldo, brzuchaty kolos, chilijskiego pochodzenia oraz Sam, rudy
młodzieniaszek, syn pastora, wraz z Willem ochoczo zabierają się do
rzeczy, po kolei bezczeszcząc młode ciało. Queffélec nie oszczędza nam
okrutnych szczegółów, dokładnie opisując scenę hańbienia Nicole. W
dalszej części powieści przekonamy się, że proza francuskiego pisarza
jest zaiste bezkompromisowa. Z taką samą precyzją odmalowuje zapierające
dech w piersiach piękno przyrody jak i brzydotę oraz podłość, które
szpecą charaktery niemal każdego z bohaterów.
Ludovic, syn Nicole oraz jednego z
trójki dzielnych amerykańskich żołnierzy, przychodzi na świat, mimo
usilnych prób jego pozbycia się, jeszcze w brzuchu matki. Narodzinom
dziecka nie są w stanie zapobiec żadne czarownicze sztuczki – swojej
roli nie spełniają ocet z pokrzywy, skórka cebuli, ogonki czarnej
rzodkwi w bezksiężycowe noce, czy uniesione w górę ręce Nicole (Podnieś ręce do góry – mówiła matka – no podnieśże, to powiesi się na pępowinie).
Jak widać, od początku swojego życia Ludovic nie może liczyć na
przychylność ze strony otaczającego go świata. Dziadkowie nie są w
stanie patrzeć na niego inaczej jak tylko na bękarta, owoc grzesznej
miłości. Palce umazane atramentem – powtarzał ojciec – a tu proszę,
gruba z jakimś draniem w bebechach. I mer, i cała wieś sobie drwi, no
przecie, wiadomo, sama tego chciała. Ludovic jest jedynie symbolem
klęski towarzyskiej, która spadła na ich dostojną i szacowną rodzinę,
narażając jej członków na pośmiewisko całej wsi oraz ciągłe wytykanie
palcami. Musi zdechnąć – wściekała się matka – ono musi zdechnąć. Pan Bóg nie dopuści do tego. Żebyśmy byli pośmiewiskiem całej okolicy.
Jedyny wnuk państwa Blanchard traktowany
jest jako zło konieczne, które jednak w miarę możliwości nie powinno
wcale dawać jakichkolwiek oznak swojej marnej egzystencji. Wydaje się,
że tylko i wyłącznie przez wzgląd na owe złe języki, które tak ochoczo
rozprawiają o rozpustnej nastolatce z wielkim brzuchem, ale bez sprawcy
takowego stanu rzeczy, dziadkowie nie decydują się na uśmiercenie
berbecia, gdy pojawił się on już na tym łez padole.
Ludo nie może również oczekiwać
ciepłych, matczynych uczuć, gdyż jego oczy przypominają jednego z
oprawców Nicole. Widok syna, co chwila przywołuje sceny brutalnej orgii,
którą urządzili sobie Amerykanie. To jeden z powodów, dla których
pierworodny Nicole, ledwie tolerowana obrzydliwość, trzymany jest w
ukryciu przed całym światem, zamieszkując poddasze rodzinnego domu,
żyjąc o skąpych racjach żywności, w królestwie własnej wynaturzonej
wyobraźni. Jedyną osobą, która żywi do niego pozytywne uczucia jest
Nanette, krewna Nicole, która straciła swojego trzyletniego syna,
zaraziwszy się groźnym wirusem. Całą swoją matczyną troskę przelewa ona
na Ludovica, nie jest jednak w stanie wymóc na rodzinie piekarzy, aby
dziecko zostało oddane pod jej opiekę.
Ludovic opuszcza poddasze swoich
dziadków za sprawą czterdziestoparoletniego wdowca, Micho Bossarda,
która żeniąc się z wciąż piękną Nicole, zgadza się na wiano panny młodej
w postaci bękarta. Kiedy Ludovic zostaje wysłany do szkoły, okazuje
się, że różni się on w zdecydowanym stopniu od swoich rówieśników.
Cofnięty w rozwoju chłopiec traktowany jest jako nieszkodliwy odmieniec,
nad którym chętnie znęcają się pozostałe dzieci. Jedynym kolegą Luda
jest Tatav, przyrodni brat. Łączące ich uczucie trudno jest jednak
nazwać przyjaźnią. Mimo to, Tatav to jedna z niewielu postaci w całej
powieści, która w pełni akceptuje Ludovica takim, jakim jest i utrzymuje
z nim bliższy kontakt.
Dorastający chłopiec, pomimo czasu,
który upłynął od dramatycznych zajść towarzyszących jego zapłodnieniu, w
dalszym ciągu kojarzy się Nicole głównie z wydarzeniami z przeszłości.
Ludovic zaczyna dostrzegać niechęć, która odczuwa do niego matka,
dlatego robi wszystko, by w końcu zdobyć jej akceptację. Usilne starania
przynoszą jednak odwrotny skutek – im mocniej Ludo walczy o miłość
Nicole, tym bardziej ona go odrzuca. Wreszcie młodej mężatce udaje się
wymusić na małżonku, aby umieścić Ludovica w zakładzie dla psychiczne
chorych, prowadzonym przez kuzynkę Micho.
Queffélec, okrutny w swojej maestrii,
znakomicie ukazał dramat młodego człowieka, od początku swojego
istnienia skazanego na wegetację na krawędzi zainteresowania własnej
matki i w ogóle świata. Pisarz w sposób bezpłciowy przedstawił nam zło,
które zdaje się być integralną częścią każdej ludzkiej społeczności.
Ludovic, dziecko spoza moralnego schematu, musi zostać odrzucony,
ponieważ nie można zastosować wobec niego wzorców odpowiednich dla
nowonarodzonego stworzenia, z uwagi na okoliczności, w których został
poczęty. Queffélec ukazuje przekonania, które panują na francuskiej wsi w
latach ’40 oraz ’50 – młode dziewczęta, ofiary gwałtu, zazwyczaj same
są sobie winne, czy to przez niestosowny strój, czy też prowokacyjne
zachowanie. Smutne jest to, że w naszym kraju nadal bardzo często możemy
usłyszeć podobne głosy. Solidarne za to milczy się w kwestii edukacji
seksualnej, która stoi na dramatycznie niskim poziomie, co skutkuje
ogromem niechcianych ciąż oraz nieletnich matek, nie dorosłych do swojej
jakże odpowiedzialnej roli.
Ludo od momentu narodzin egzystuje z
bękarcim piętnem, które zdaje się pełnić rolę antycznego fatum. Jedynym
celem jakże marnego i smutnego życia jest pozyskanie miłości najbliższej
mu istoty, własnej matki. Niestety losy biednego Luda są z góry
przesądzone i wiadomym jest, że swojego pragnienia nie uda mu się
zrealizować, niezależnie od tego, jakie działania podejmie. Przy okazji
tej życiowej Odysei Ludovica, Queffélec prezentuje nam postawy, jakie
przyjmują inni ludzie wobec dziecka. Ludo może oczekiwać jedynie
niechęci, nienawiści, chęci upokorzenia, niezrozumienia, brak
akceptacji, a w najlepszym razie zimnej obojętności, choćby takiej, jaką
prezentuje psychiatra, wydający opinię o jego stanie psychicznym. Występuje
u niego zacieranie się procesów poznawczych. U dorastającego młodzieńca
ten niedostatek jest zwykle katalizatorem degradacji mechanizmów
adaptacyjnych, językowych, zjawisk ubocznych, co oczywiście bardzo
okalecza. Ludovic zmechanizował wszystkie swoje kompleksy w niestosownym
czasie. Nie miał ani ojcowskiego penisa, ani matczynych piersi dla
uświadomienia sobie i wyrobienia jednolitego poglądu na zagadnienia
seksualne...
Okazuje się, że zdecydowanie łatwiej
jest zdiagnozować zaburzenia Ludovica, niż zaoferować mu realną pomoc.
Boli również fakt, że ani Nicole, ani tym bardziej jej rodzice, czy też
kuzynka Micho, zajmująca się Ludoviciem w domu opieki, nie poczuwają się
do odpowiedzialności za fatalny stan umysłu młodego człowieka.
Wszystkie postacie w większym lub mniejszym stopniu przyczyniają się do
umysłowej dewiacji Ludovica, czyniąc mu przy tym wyrzuty, jakby to on
ponosił całą winę za nieszczęścia, które co rusz go spotykają.
Nieszczęśliwy młodzieniec znajdzie chwilowe ukojenie dopiero w statku,
osiadłym na piaszczystym brzegu morza, prowadząc w nim pustelnicze
życie. Ludo, podobnie jak i łajba, jest już tylko wrakiem, który nigdy
nie wypłynie na wzburzone fale życia.
Queffélec, niespiesznie, a momentami
wręcz leniwie prowadząc akcję, wprowadza nas w meandry ludzkiej
psychiki, która w większości przypadków jawi się jako mroczna jaskinia.
Autor udowadnia, że za praktycznie całe zło, wyrządzone innym ludziom,
odpowiedzialna jest tylko i wyłącznie nasza człowiecza natura. Nie może
tu być mowy o żadnym pechu, serii nieszczęśliwych zdarzeń, czy splocie
niesprzyjających okoliczności. Najgorszym fatum, z którym nijak nie
można sobie poradzić są ludzie wraz ze swoją kaleką moralnością,
skłonnościami do krzywdzenia innych oraz obłudnym przekonaniu o
wyższości nad pozostałymi członkami rodzaju ludzkiego.
Jedynymi fragmentami książki, które z
czystym sumieniem mogę nazwać pięknymi, były wspomniane na początku
opisy przyrody. Wydaje się, że giętki język francuskiego pisarza jest w
stanie powiedzieć wszystko, co pomyśli głowa, stąd budzące zachwyt
cytaty:
Dni stawały się dłuższe. Pierwsze
upały wyzwoliły zapach sosen. Powietrze miało smak miodu i oceanu,
koniki polne brzęczały. Niesfornie błękitne morze wgryzało się w brzegi.
Wieczorem żurawie lecące w rozsypce raniły lazur niebieskim fioletem.
Lato płonęło. (...) Burza kłębiła
się, ale nie wybuchała na niebie czarnym i miedzianym nad wycieńczonym
morzem zapomnianym przez wiatr.
Jeszcze niezdecydowana wiosna
przedłużała popołudnia, nie ogrzewając ich. Poziome światła nacierały na
ściany jadalni, plącząc się, przecinając złotem półmrok i zamieniając
najmniejszą miseczkę w zjawę; można było śledzić inwazję nocy na
wieczór.
Oraz nie mniej ciekawe naturalistyczne wstawki:
Grze szczęk, dziwnie przesuniętych
na boki i obracających się jak u wołu, towarzyszyły uderzenia języków,
delikatne drżenie podbródka, lekkie ruchy brwi i zginanie szyi
powodujące dygot piór na kapeluszach.
Całość tworzy naprawdę przejmującą oraz
niesamowitą lekturę, którą pochłaniałem z masochistyczną wręcz
przyjemnością. Książka balansuje na krawędzi melodramatu oraz porządnego
psychologicznego studium człowieka skrajnie samotnego, odrzuconego
niemal przez wszystkich. Zrozumiałe jest zatem, że powieść została
osadzona na solidnych fundamentach sentymentalizmu, autor nie szasta
jednak czytelniczymi uczuciami, wystrzegając się łzawego tonu. Queffélec
z chłodną obojętnością uświadomił nam, jak marną istotą jest człowiek
oraz z jaką naturalną wręcz łatwością potrafimy krzywdzić innych.
Powieść może i przytłaczająca, ale z pewnością godna uwagi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Czytamy wnikliwie każdy komentarz i za wszystkie jesteśmy wdzięczni. Zwłaszcza za te krytyczne. Jeśli chcesz o czymś porozmawiać, zapytać, zwrócić uwagę na błąd, pisz śmiało. Każda wypowiedź, zwłaszcza na temat, jest przez nas mile widziana. Nie odrzucamy komentarzy anonimowych, jeśli tylko nie naruszają prawa. Można zamieszczać linki do swoich blogów i inne, jeśli nie są ewidentnym spamem. KOMENTARZE UKAZUJĄ SIĘ DOPIERO PO ZATWIERDZENIU przez nas :)