W dół, do ziemi
Robert Silverberg
Tytuł oryginału: Downward to Earth
Tłumaczenie: Irena Lipińska
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy REBIS
Liczba stron:160
W dół, do ziemi to książka
Roberta Silverberga, z trzeciego okresu jego twórczości, kiedy po
kryzysie literatury science-fiction w USA (koniec lat ‘50), autor za
namową Frederika Pohla powrócił do pisania fantastyki naukowej. Sam
Silverberg to żywa legenda amerykańskiej prozy i to nie tylko z
pogranicza fikcji literackiej. Autor ma na swoim koncie liczne nagrody, w
tym te najcenniejsze, czyli Hugo (w 1956 r. za najlepszy debiut) oraz
Nebulę (m.in.: w 1971 r. za powieść Czas przemian, w 1974 r. za opowiadanie Rodzimy się umarłymi, w 1985 r. za opowiadanie Pożeglować do Bizancjum).
Oprócz science-fiction, Silverberg ma na koncie liczne opowiadania
erotyczne, książki popularno-naukowe, publikacje z zakresu geografii,
historii czy archeologii. To prawdziwy człowiek-instytucja, ogółem
spłodził dobre kilkanaście tysięcy słów, zgrabnie zaprzężonych w
powieści, opowiadania, teksty. To także redaktor licznych antologii (w
Polsce, jak dotąd, ukazały się jedynie Legendy oraz Legendy II).
Napisana w 1969 roku W dół, do ziemi
to powieść utrzymana w klasycznym nurcie science-fiction. Akcja
rozgrywa się w czasach, gdy ziemska cywilizacja swobodnie podróżuje po
Kosmosie, a w trakcie jego eksploracji, odkrywa kolejnego planety, które
następnie kolonizuje. Ludzkość, mimo ciągłego rozwoju technicznego, w
kwestiach moralności pozostaje praktycznie na tym samym poziomie, co
dotychczas – nowe światy traktowane są jako ogromne kopalnie surowców
oraz potencjalne źródła dochodu. W przypadku, gdy nowa planeta jest
zamieszkana, jej rdzenni mieszkańcy (czy też rdzenna fauna i flora),
traktowani są jako darmowa siła robocza. Kwestie typu paradoksu
bliźniąt, czy napędu, z którym miałyby się poruszać gwiezdne statki są
oczywiście skrzętnie pomijane, tak jakby autor uznał za naturalne, że
prędzej czy później zostaną one rozwiązane i nie warto poświęcać im zbyt
wiele uwagi, bo to po prostu szukanie dziury w całym.
Główny
bohater, Gundersen, postanawia powrócić na planetę zwaną Światem
Holmana, którą zarządzał 10 lat wcześniej jako przedstawiciel ziemskich
korporacji, zajmujących się kolonizacją nowych światów. Od początku
wizyty, Gundersen odkrywa, że w świecie, do którego ponownie zawitał
zaszły spore zmiany – władanie nad planetą Belzagor (nazwa w języku
autochtonów) zostało oddane pierwotnie zamieszkującym ją dwóm
inteligentnym gatunkom: dwunożnym i nieco człekokształtnym sulidorom zamieszkującym regiony podbiegunowe oraz dominującym, słoniopodopnym nildorom,
osiadłym w tropikalnej strefie podzwrotnikowej. Początkowo, bohater nie
jest pewny, co było bodźcem, który tak silnie przyciągał go na dawno
opuszczony świat. Jednak w miarę upływu czasu, wraz z Gundersenem
zdajemy sobie sprawę, że rewizyta na Belzagorze jest próbą odpokutowania
przewinień, których dopuścił się Ziemianin na tubylcach.
Gundersen
przybywa na niegdysiejszy Świat Holmana z grupą turystów, którzy w
pełni uświadamiając mu, z jakim stosunkiem podchodził w przeszłości do
Belzagora oraz jego mieszkańców. Nutka pogardy zmieszana z odcieniem
litości to dominujące uczucie towarzyszące pierwszemu spotkaniu z
inteligentnymi przedstawicielami planety, nildorami (Przecież to zwykłe słonie!).
Ludzki antropocentryzm nie jest w stanie znieść takiej potwarzy –
wzniosłe idee nakazujące oddanie władzy nad planetami ich prawowitym
mieszkańcom, wyznawane przez liberalnych Ziemian, którzy w
rzeczywistości praktycznie w ogóle lub wcale nie znają innych ras,
zostają zdmuchnięte niczym domek z kart przy pierwszym kontakcie z
inteligencją, która nie przywdziała się w szaty człekokształtne (Jakie to okropne, że taką piękną i wartościową planetę musieliśmy oddać bandzie słoni).
Dopiero
naiwność oraz ignorancja ziemskich obieżyświatów uzmysławiają
Gundersenowi, jak niesprawiedliwy osąd wydał. W pewnym momencie (wreszcie!
chciałoby się wtedy rzec) Gundersen dochodzi do wielce odkrywczego
wniosku, że poziom zaawansowania technicznego oraz stopień złożoności
rytuałów, ukrywanych pod maską cywilizacji, wcale nie muszą świadczyć o
wyższości, czy niższości danego gatunku. Oświecenie okraszone zostaje
burzliwą i obfitą perorą, którą Gundersen pointuje stwierdzeniem, że
nildory nie stworzyły cywilizacji na kształt tej naszej, ludzkiej z
przyczyny dość prozaicznej – nie posiadając kończyn chwytnych, ich
ewolucja przebiegała w zupełnie innym kierunku. Słoniopodobne stwory
posiadają za to dość bogatą kulturę, której tajemnicę próbuje zgłębić
Gundersen. W czasie ściśle indywidualnym dla każdego z nildorów,
stworzenia te wybierają się do Krainy Mgieł, którą władają sulidory, by
przejść rytuał tzw. Ponownego narodzenia. Ta zagadkowa
ceremonia nie daje spokoju Gundersenowi i stanowi dla niego powód
pielgrzymki do Krainy Mgieł, maskowany chęcią odszukania i
skontaktowania się ze starymi przyjaciółmi, którzy zdecydowali się
zostać na Belzagorze, po opuszczeniu go przez korporacje.
Odbywając
długą wędrówkę, najpierw w towarzystwie nildorów, następnie sulidorów,
wreszcie samotnie, Gundersen wyrusza w podróż w głąb własnej duszy.
Przebywając z dala od swoich ziomków, poznając niektóre ze zwyczajów
nildorów, prowadząc przy tym z konieczności prosty i ascetyczny tryb
życia, Gundersen powoli odzyskuje spokój oraz równowagę wewnętrzną.
Wciąż jednak doskwierają mu dawne przewinienia, z których za najgorsze
uważa uniemożliwienie 7 nildorom dotarcia na miejsce swoich powtórnych
narodzin. W geście szlachetności, który podyktowany jest także
ciekawością oraz po trosze pychom (to przekonanie o wielkości własnego
grzechu, za który pokuta musi być nieskończenie ogromna), Gundersen
decyduje się na poddanie się Powtórnym narodzinom.
Wykreowany
przez Silverberga świat jest z pewnością ciekawy i malowniczy. Opisując
kolejne smutne wypadki, które spotkały ziemskich wędrowców, pisarz
udowadnia, że to również świat obcy, nieznany, a przez to niebezpieczny.
Razi jednak zbytnie podobieństwo do naszego globu – Belzagor, na dobrą
sprawę, przypomina Ziemię, z nieco tylko bardziej udziwnioną fauną i
florą. Dziwi nieco obecność na planecie dwóch inteligentnych gatunków,
autor jednak sprytnie wybrnie z tej pułapki ewolucyjnej, w którą na
pozór się wpakował.
Reasumując, książka W dół, do ziemi to dość interesująca, ale momentami ocierająca się o pospolite cechy kanonu, lektura science-fiction.
Silverberg prezentuje Ziemian jako zdobywców, grabieżców i łupieżców,
czyli portret doskonale znany za sprawą naszej zachodniej cywilizacji.
Razem z pisarzem odkrywamy stopniowo złożoność zwyczajów istot,
zamieszkujących Belzagor, by na ostatnich stronach powieści zadać sobie
pytanie, kto tu jest rasą podrzędną – sulidory oraz nildory, czy też
ludzie z ich cywilizacyjno-technicznym wyznacznikiem postępu. Powieść to
jednocześnie piękny hymn pochwalny o skrusze – autor przekonuje, że
nigdy nie jest za późno na naprawę popełnionych błędów, rehabilitację za
wyrządzone krzywdy. Godny podkreślenia jest również motyw wielkiej
wędrówki, która jest tylko symbolem prawdziwej drogi, prowadzącej do
zrozumienia istoty własnego bytu. Mój pierwszy kontakt z Robertem
Silverbergiem oceniam na plus.
Podoba mi się ta lektura, Hmm, "hymn pochwalny o skrusze" - bardzo pięknie napisane. Chętnie jej poszukam.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że książka okaże się dla Ciebie równie ciekawa jak "Zamknięty świat" :)
Usuń