Nicolas Bouvier, urodzony w 1929 roku,
to szwajcarski pisarz i podróżnik. W drodze był już od najmłodszych lat,
zwiedzając początkowo różne zakątki Europy. W czerwcu 1953, Bouvier
wraz ze swoim przyjacielem Thierrym Vernetem wyruszył do Jugosławii. W
dalszej kolejności przyszła pora na Turcję, Iran oraz Pakistan. Na
Przełęczy Chajberskiej Vernet opuścił swojego przyjaciela i od tego
momentu Bouvier podróżuje sam. W roku 1955, poprzez Afganistan, Pakistan
oraz Indie, Szwajcar trafił na Cejlon, gdzie spędza niemal 2 lata,
zanim uda mu się wyrwać z przeklętej, jak się później okaże, wyspy.
Cejlon, często określany mianem
szmaragdu na szyi subkontynentu oraz Arkadią wiktoriańskich podróży
poślubnych to druga największa wyspa Oceanu Indyjskiego. Panuje tu
klimat zwrotnikowy monsunowy. Ze względu na bezpośrednio sąsiedztwo
równika, dominuje tu nieznośny upał – Cejlon to królestwo słońca, które około
szóstej rano wzbija się nad horyzont jak ognisty pocisk i rozlewa po
wyblakłym, zamglonym niebie. Wszędzie widać podstępne oko tego cyklopa
odbijające się w oparach i wyziewach, które wysysa z miasta. Podczas nie
kończącego się dnia przygniata swoim ciężarem rośliny, ludzi, myśli,
każąc im dojrzewać i gnić w szalonym tempie, i zatruwa nas jak podły
absynt, zanim dymiąc zanurzy się w morzu pośród rozpasanych, winnych
czerwieni, które zresztą gasi w pośpiechu i zabiera ze sobą.
Pobyt na Cejlonie oraz wszelkie związane z tym udręki, Bouvier opisał w książce Ryba-Skorpion,
z której to właśnie pochodzi powyższy cytat na temat słońca. Młody
podówczas podróżnik postanowił nieco wypocząć po trudach dotychczasowej
podróży. Bouvier przejął pokój (sto siedemnasty odkąd wyruszył ze
Szwajcarii, jak sam wyliczył) w jednym z hoteli na południu wyspy, w
którym do tej pory mieszkali jego znajomi. Regeneracja nie w pełni się
jednak udała – Bouvier nabawił się tyfusu, a dodatkowo problemy
finansowe przesądziły o konieczności dłuższego pobytu na wyspie.
Ryba-Skorpion to bardzo swoisty
i nietypowy dziennik podróżny, bo napisany z perspektywy 20 lat, które
upłynęły, nim pisarz zdecydował się przelać na papier towarzyszące mu na
Cejlonie uczucia. Narrator książki, zamiast, jak moglibyśmy tego
oczekiwać, snucia wspomnień na temat uroków czy zabytków Cejlonu,
prowadzi bardziej rejestr dnia codziennego: wspomnienia rzeczywiste
przeplatają się tutaj z ułudą i magią, a wszystko podane jest w zalewie
filozoficzno-dygresyjnej, ponadto wszędobylski oraz bezlitosny upał
sprawiają, że atmosfera klei się wręcz od lenistwa, które wynika
bardziej z niemocy, letargu.
Książka Ryba-Skorpion zapozna
nas ze stanami ducha młodego podróżnika, któremu nie raz, nie dwa
przychodziła do głowy natrętna myśl, pytająca, po co właściwie to
wszystko. Autor wprowadzi nas w nieco depresyjne stany, przez które dane
mu było przejść. Cejlon jawi się tutaj nie jako rajska wyspa, a
bardziej jako więzienie codzienności i rutyny, od których nie ma
ucieczki. Bouvier serwuje znakomite studium zarówno ludzkiej
społeczności zamieszkującej wyspę, wśród której znajdziemy
przedstawicieli Tamilów, Maurów oraz ludu Wedda jak również niezwykłe
obserwacje dotyczące świata owadów. Dla pogrążonego w samotności
Szwajcara, który nie był w stanie złapać bliższego kontaktu z żadnym z
autochtonów, towarzyszami niedoli stały się mrówki, żuki, termity oraz
inne robaczki. Autor z szacunkiem opisuje świat zwierząt, studiuje
dokładnie ich zachowania oraz zwyczaje. Na szczególny szacunek zasługuje
malowniczy opis bitwy, jaka rozegrała się pomiędzy mrówkami a
termitami, które odbywały swoje loty godowe. Wydaje się, że jedynie
człowiek skrajnie samotny mógł tak żywo i precyzyjnie przedstawić świat
owadów, w którym egzystencja na co dzień toczy się w sposób
niezauważalny dla zwykłego zjadacza chleba.
Narracja, przypomina momentami błądzenie
w oparach obłędu. Wspomnienia mają ten charakter, być może ze względu
na chorobę, która męczyła wówczas Bouviera. Smaku dodają także snute
opowieści na temat czarów i magii, które są niemal powszechne na
Cejlonie (doświadczył jej także sam Bouvier – w końcu pomoc ducha
zmarłego zakonnika w redagowaniu artykułu z pewnością nie należy do
rzeczy pospolitych). Dowiadujemy się, że praktycznie każdy mieszkaniec
styka się regularnie z białą lub czarną magią, okazuje się, że
porachunki, akty zemsty, itp., zdecydowanie częściej załatwia się za
pomocą magicznych sił, dżinów, czy demonów niż przy użyciu słów czy
przemocy fizycznej. Grozą wieje szczególnie, gdy autor raczy nas
nastrojowym opisem wioski M..., która uchodzi za źródło wszelkich
nieszczęśliwych wypadków.
W swojej prozie Brouvier nie skąpi
również filozoficznych dygresji. Podróż na Daleki Wschód pozwala
krytycznych okiem spojrzeć na dotychczasowy dorobek Cywilizacji Zachodu,
z której to zresztą Szwajcar pragnął zerwać, czego definitywnym
symbolem zdaje się być list od byłej ukochanej (spod znaku Skorpiona;
jeśli dodamy, że Bouvier to zodiakalna Ryba to mamy przynajmniej jedno
odniesienie do tytułu książki, reszty poszukajcie sami), zawiadamiający o
zawartym związku małżeńskim. Zachodniej kulturze dostaje się m.in. za
uzurpowanie sobie prawa do uważania się za centrum planety oraz
postrzegania pozostałych regionów świata w kategoriach uboższych
intelektualnie przedmieść, które wypada darzyć jedynie pogardą,
ewentualnie od czasu do czasu nazwać jakoś krainy, gdzie owe zaścianki
się znajdują. Bouvier redefiniuje także tradycyjnie rozumiane pojęcie
postępu, które na Zachodzie mierzone jest miarą udogodnień, jakie dany
wynalazek przynosi strudzonej ludzkości. Wg Bouviera przedmiotem oraz
podmiotem postępu jest człowiek, a istota rozwoju winna bardziej skupiać
się na dążeniu do duchowej doskonałości – mechanistyczne oraz utylitarne podejście zaślepia i zubaża Zachód począwszy od Archimedesa i Leonarda.
Kontynuując jeszcze krytykę europejskich wymysłów, dodać należy, że
szwajcarski podróżnik zręcznie wypunktował ideał tzw. życia w harmonii z
naturą. Brouvier udowadnia, że to fanaberia filozofów, by nie rzec
obraźliwiej, bajkopisarzy z Północy, gdzie przyroda jest o wiele
bardziej spokojna, poddańcza, spętana. Cejlon, a ogólniej, strefa
podzwrotnikowa, to zupełnie inna rzeczywistość – niezwykła bujność,
obfitość, wola życia wszelkich organizmów aż przytłacza. Gdybyśmy się
chociaż na chwilę zapomnieli w całej tej zielonej klatce i zbyt
intensywnie poddali się kontemplacji cudów przyrody, mogłoby dojść do
tego, że zostalibyśmy przez nią żywcem pożarci.
Patrząc na grubość Ryby-Skorpiona
dziwić może nieco skromna objętość całej książki. Zastanawiające jest,
że tyle czasu spędzonego na Cejlonie obrodziło raptem w te kilkadziesiąt
stron. Śmiesznym wydaje się fakt, że napisanie tak małej liczby arkuszy
kosztowało tyle wysiłku, a przy dziele tym wylało się tyle hektolitrów
potu. Zaskakuje równocześnie bogactwo treści, które zawarto na tym
niewielkim polu. Wydaje się, że umysł Brouviera wciąż był przygwożdżony
upałem, a każde słowo było dokładnie ważone w myślach, zanim podjęto
tytaniczny wysiłek by przelać je na papier.
Podsumowując, Ryba-Skorpion to
kawał dobrej prozy, która pod płaszczykiem podróżnego dziennika, skrywa
zdecydowanie głębsze treści. Reminiscencje dotyczące pobytu na Cejlonie
stają się dla Bouviera pretekstem do wędrówki w zakamarki własnej
psychiki. Szwajcar, udowadnia swoim piórem, że studiując obce kultury,
badając nieznane nam obyczaje, wcielając się w rolę widza, obserwatora
cudzej codzienności, jak na patelni zaczynamy dostrzegać siebie oraz
swoje życie. Słowem, okazuje się, że prawdziwa podróż odbywa się w głąb
nas samych.
P.S.
Na zakończenie piękna i mądra sentencja Bouviera na temat istoty włóczenia się po świecie: A journey does not need reasons. Before
long, it proves to be reason enough in itself. One thinks that one is
going to make a journey, yet soon it is the journey that makes or
unmakes you.
P.S.2
Pozycja do nabycia w Matrasie za piątaka.