Strony

niedziela, 18 października 2009

Wytnijmy wszystkie drzewa!



Ten temat chodził mu po głowie od dłuższego już czasu, może nawet od przedostatniego lata. Wtedy właśnie byłem po raz kolejny w Niemczech. Nawet nie w tych „prawdziwych”, które różnią się od Polski mentalnością w sposób, który naprawdę pokazuje nasze miejsce w Europie, ale w tych „Ost”, pogardliwie traktowanych przez „stare” Niemcy niczym brakujące ogniwo ewolucji między barbarzyńskimi demoludami a kulturalnym Zachodem.

Po raz n-ty zdumiał mnie szacunek z jakim Niemcy, nawet ci wschodni, podchodzą do przyrody a do drzew w szczególności. W trakcie remontu i budowy każde drzewo jest otoczone pancerzykiem lub zabezpieczone w inny sposób a operatorzy sprzętu (niejednokrotnie Polacy) sprawiają wrażenie, iż woleliby najechać na któregoś z przechodniów niż na drzewo. Już na perwersję zakrawał widoczek przydrożnych rowów obsadzonych dwoma rzędami drzew; jednym między rowem a jezdnią i drugim, między rowem a polem czy lasem. Nie wspomnę o ekipach badających, leczących i pielęgnujących przydrożne drzewa i obchodzących się z każdym z nich z większą pieczołowitością niż polski lekarz ze swoim pacjentem.

Powrót do Polski i widok całych ciągów drzew wycinanych wzdłuż wszelkich możliwych dróg, od krajowych aż po lokalne, drzew wyrzynanych jak leci, zdrowych i chorych, nawet bez posadzenia młodych w ich miejsce. I te argumenty pod publikę, jakby tworzone przez kretynów i dla kretynów.

Wytnijmy drzewa wzdłuż dróg, bo zagrażają kierowcom, słyszymy w radio i telewizji. Pewnie dlatego, że w Polsce jeździ się poboczem aby oszczędzać asfalt, bo inaczej dziury się robią. A może trzeba chronić pijaków, którzy na tych drzewach lądują? Chyba lepiej by taki zabił się na drzewie, niż wariował bezkarnie aż zamiast w drzewo trafi w dziecko na chodniku? Dziwne, że w Niemczech drzewa kierowcom nie zagrażają. Może mają gumowe pnie?

Wytnijmy drzewa, bo gdy przyjdzie wiatr zagrażają pieszym w parkach i na ulicach, wrzeszczą mądrzy politycy. Dziwne, że w innych krajach nie zagrażają. Dziwne, że nawet u nas ludzie wolą chodzić na romantyczne spacerki ryzykując życie w zabójczych alejach niż w gołe bezdrzewne pole, gdzie nic im ze strony drzew nie zagraża.

Ile razy słyszałem taki głos w mediach, miałem zamiar napisać na ten temat ale potem tłumaczyłem sobie, iż to głosy głupków dla pozyskania przedwyborczego poparcia wśród ciemnego pospólstwa, że naprawdę jest inaczej. Przecież wiadomo, że bezdrzewny krajobraz jest niezdrowy dla psychiki człowieka, depresyjny i brzydki. Przecież wiadomo, iż w ładnej okolicy żyje się szczęśliwiej. Przecież wiadomo, że tylko stare, wielkie drzewa są ostoją dla wielkich ptaków*. Ponadto od lat już wiadomo, że w naszym klimacie drzewo** potrzebuje około 10 lat życia, by zacząć produkować więcej tlenu niż zużywa i wiązać więcej dwutlenku węgla niż wydala. Nie mówiąc już o rozmiarach. Malutkie drzewko zasadzone w miejsce wyciętego olbrzyma nawet jeśli miałoby dodatni bilans tlenowy to i tak jego rozmiary warunkują jego oddziaływanie na środowisko. Jednak nawet te małe drzewka tylko gdzieniegdzie są sadzone, prawie nigdzie zaś nie mają szans urosnąć na tyle, by zastąpić swych poprzedników.

Rzeź drzew odbywa się nie tylko w miastach i przy drogach. Chyba jeszcze gorzej jest na wsi. Wiejscy urzędnicy tyłka nie ruszą by sprawdzić stan drzewa o którego wycięcie się wnioskuje, że nie wspomnę o dopilnowaniu zasadzenia nowego w miejsce wyciętego. Nie ma tam też żądnej kontroli społecznej ani ekologicznych aktywistów. Wycinanie na dziko to już całkiem osobny temat rzeka.

Mimo tego wszystkiego może bym tematu nie poruszył, gdyby nie dzisiejsze słowa proboszcza jednej z pobliskich parafii. „Jeśli by to ode mnie zależało, to wszelkie te drzewa bym powycinał, bo ich gałęzie spadają na kościoły, samochody i na wiernych”. Boże! Ty widzisz i nie grzmisz! Czego wymagać od ciemnego stada owiec, skoro ich pasterze ciemniejsi i bardzie pychą przepełnieni niż ustawa zezwala! Przecież takie słowa z ambony to zachęta dla tych wszystkich, w których umysłach żądza niszczenia zabiła już wszystko a zdrowy rozsądek w szczególności.

Zabijmy wszystkie drzewa! Niech w tym kraju nie zostanie nic poza pięknymi kościołami, dziurawymi drogami i złomem sprowadzanym z Niemiec. A gdy nie będziemy mogli już znieść widoku tej pięknej niegdyś krainy, sławnej puszczami, parkami i alejami starych drzew, ptactwem i zwierzyną, gdy zobaczymy co zniszczyliśmy, zawsze pozostanie nam kościół i wódka.

*Budka lęgowa dla dużej sowy ma około 1,8m głębokości, co daje pojęcie o rozmiarach dziupli i drzewa, jakiego wymagają takie ptaki. Duże drapieżniki potrzebują nie mniejszych drzew by utrzymały ich gniazda.

W pogoni za szczęściem



Kilka dni temu, całkiem przypadkiem, oglądałem fragment programu Wojciecha Cejrowskiego o życiu Indian w Amazońskiej dżungli. Ja osobiście znajduję naszego obieżyświata wielce sympatycznym, choć zdaję sobie sprawę iż wielu tego poglądu zgoła nie podziela. Ważniejsze iż Pan Cejrowski jest niezwykle uważnym obserwatorem i warto oglądać jego programy choćby dla pięknie wypuentowanych specyficznych rysów życia różnych społeczności, nie tylko w fizycznym ale i psychicznym aspekcie ich bytów.
W trakcie wspomnianego filmu padło stwierdzenie, iż mieszkańcy dziewiczej (o ile taka jeszcze w ogóle istnieje) dżungli posiadają umiejętność w ogóle nieznaną Europejczykom (czytaj kulturze Zachodu); umiejętność przeżywania szczęścia, delektowania się nim, rozciągania czasu szczęśliwego by trwał jak najdłużej.
Czy my jesteśmy szczęśliwi? Pewnie wielu z Was odpowie, że tak. Jednak zastanówcie się nad tym dłużej i uczciwiej. Co znaczy dla Was „być szczęśliwym”?
Różne są definicje szczęścia (to temat rzeka dla pokoleń filozofów). Według jednych, tych mniej restrykcyjnych, szczęśliwym być łatwiej, według innych ekstremalnie trudno. Ja mam na myśli szczęście, którego nie da się zastąpić słowem „zadowolenie”, „spełnienie”, „orgazm” czy innym podobnym. Mam na myśli poczucie bycia szczęśliwym pozwalające przez czas jego trwania na to, byśmy niczego nie pożądali, niczego nie planowali, o nic się nie martwili i o niczym nie musieli pamiętać. Pozwalające na to byśmy równie dobrze mogli myśleć o czymkolwiek jak i nie myśleć o niczym.
Ilu z nas potrafi leżeć obok kochanej osoby (lub w samotności jeśli taka wola) dłużej niż pięć minut nie śpiąc, nie odpoczywając, nie rozmawiając i tylko smakując uczucie szczęście? Nie zacząć myśleć o planach na jutro, o kasie i pracy, o tych wszystkich rzeczach, które składają się na (bez)sens naszego życia? Ilu z nas potrafi nie robić nic i być szczęśliwym?
Nie wiem co jest głównym powodem naszej niemożności bycia naprawdę szczęśliwym. Może to zasługa naszej wiary? Niezależnie od tego, czy osobiście w Boga wierzymy, czy też nie, jesteśmy jednak wytworami kultury opartej na chrześcijaństwie i nawet najzagorzalsi komuniści są nią przesiąknięci. Od samych podstaw. Od mitu o Adamie i Ewie. Byli szczęśliwi w raju, gdzie się po prostu lenili. Za wiadome ekscesy zostali ukarani obowiązkiem pracy, rodzenia dzieci, wychowywania potomstwa i opieki nad starcami. Może dlatego, podświadomie, uważamy leniwe szczęście za coś nagannego, złego, grzesznego? Może dlatego, w przeciwieństwie choćby do wspomnianych wyżej Indian, większość z nas nie potrafi być szczęśliwym, przeżywać szczęścia nie robiąc nic.
Nadużywamy słowa  „szczęście” mówiąc, że znajdujemy szczęście w pracy. Przecież nie używając słowa zadowolenie, spełnienie, czy innego podobnego, oszukujemy sami siebie. Podobnie odczucia, jakie daje nam jakakolwiek działalność, łącznie z seksem, głoszeniem wiary czy tysiącem innym rzeczy, którymi stosownie do naszych preferencji wypełniamy sobie życie, mają odpowiednie słowa na ich określenie i nazywanie tak odmiennych, niejednokrotnie sprzecznych odczuć, uczuć i doznań tym samym słowem „szczęście” świadczy raczej o okłamywaniu siebie a nie o braku rozbudowanego słownictwa.
Księża wmawiają nam, że lenistwo to grzech. Ateiści mówią, że nic nie robienie jest aspołeczne, złe i samolubne. Jeśli tego mało to reklamy, które coraz częściej są pryzmatem, przez który patrzymy na świat, mówią nam, iż szczęście to posiadanie najnowszej komórki, kompa, gry lub samochodu.
Nawet jeśli zdarzy nam się chwila potencjalnego szczęścia, to od niej uciekamy. Nawet na wczasach szukamy „atrakcji” by broń boże nawet na chwilę nie przystanąć, nie pomyśleć, nie poczuć. Musimy do czegoś dążyć, o coś walczyć, czemuś się poświęcać, na coś pracować. Tylko ciekawe po co ten ciągły pośpiech, to ciągłe dążenie do czegoś, skoro i dla wierzących, i dla ateistów, koniec naszej egzystencji na tym łez padole jest jeden i ten sam. Mimo tego zapychania mózgu komercyjną i kościelną papką gdzieś tam, na dnie świadomości, czeka samodzielna refleksja. Może dlatego, niezależnie od statusu społecznego i materialnego, w czasie wolnym tak chętnie sięgamy po alkohol? Gdy się upodlimy do reszty, w pijanym widzie nie grozi nam żadne filozoficzne myślenie i żadne dylematy moralne, żadna tęsknota za szczęściem.
W przeciwieństwie do bohaterów Cejrowskiego boimy się polenić w świadomości tego, że wszystko jest zrobione, że niczego nie potrzebujemy. Sen to jedyny wyjątek. Inny bezruch to „lenistwo”, to grzech przeciw Bogu i biznesowi, głównym podstawom naszego społeczeństwa.
Sex jest w porządku ale już leżenie z ukochaną osobą bez ruchu, lenistwo we dwoje, smakowanie stanu szczęścia jest złe. Trzeba do czegoś dążyć, czegoś pragnąć, bo inaczej... No właśnie? Co? Nie damy zarobić gościowi, który nam wciska najnowszy telewizor? Bo wiara upadnie gdy nie pójdziemy manifestować jej w pielgrzymce? A może już czas powstrzymać się od tego niekończącego się szaleństwa? Nawet jeśli kupimy to najnowsze Renault i tak świata nie zadziwimy. Szczęśliwsi też nie będziemy, bo sąsiad właśnie kupi BMW a kuzyn Maybacha. Może trzeba sobie odpuścić i tylko pozwolić szczęściu do nas przyjść zamiast ciągle gonić za tym, co nam inni wciskają nam dla swej korzyści pod nazwą szczęścia i uciekać przed tym, czym straszą nas księża, etycy i inni filozofowie.
Kiedyś czytałem o wyspie, która dawała akurat tyle ile zjadali jej mieszkańcy. Nie znali więc praktycznie pracy. Było ciepło i było co jeść. Kiedy przybyli tam misjonarze i próbowali nauczać o Raju, tubylcy mówili, iż raj jest właśnie na ziemi. Misjonarze kazali więc żołnierzom wyciąć wszystkie palmy, bo nadmiar obfitości i szczęście odwracały dusze pogan od Boga.
My mamy teraz dwie wiary: starą i nową, Boga i mamonę. Obie nie są zadowolone, gdy człowiek jest szczęśliwy. Tak naprawdę wielu z nas mogłoby być naprawdę szczęśliwymi. Po co zaharowywać się na nowy samochód jeśli stary działa? Po co kupować nową komórkę jeśli starej niczego nie brakuje? (Jak się to ma do ekologii to temat na osobne rozważania.) Biznes jednak (musisz mieć tą torebkę) i wiara (musisz dążyć do Boga i choć życie jest nic nie warte, to nie możesz go marnować na lenistwo) wciąż nas poganiają byśmy nie mieli czasu na to, by być szczęśliwymi, by być smakoszami szczęścia, by się w nim lubować. Dopiero przyczyny obiektywne, najczęściej starość lub choroba a na koniec śmierć, zmuszają nas do zatrzymania i większość z nas zauważa, że nie zdążyli tego, tamtego i owego. Kupić samochodu, spłacić kredytu. Nieliczni tylko zauważają, iż nie zdążyli komuś powiedzieć, iż kochają, pokazać, iż są szczęśliwi. Całkiem niewielu zaś ma odwagę przyznać przed sobą, iż nie zdążyli zaznać szczęścia, bo wciąż za czymś gonili.
Kiedy jest źle, to trzeba walczyć, harować, ale kiedy już jest dobrze, wtedy może spocząć? Ja chyba właśnie dojrzałem i idę podelektować się szczęściem, więc wybaczcie iż tego tekstu nie doszlifuję...

poniedziałek, 12 października 2009

Siedem latek za gwałt i morderstwo



W czerwcu 2002 roku 21-letnia Agata S. przyjechała do Wysokiej koło Piły, aby odwiedzić siostrę, która mieszkała tam u rodziców swojego chłopaka. Według prokuratora, pijani oskarżeni zaproponowali studentce podwiezienie. W pewnym momencie zjechali z drogi, wywieźli Agatę S. w pole, po czym brutalnie zgwałcili i pobili. Bezpośrednią przyczyną śmierci Agaty było zmiażdżenie krtani. (...) W lipcu 2005 roku poznański sąd okręgowy skazał obu oskarżonych na dożywocie. Taki sam wyrok zapadł w drugim procesie w grudniu 2006 roku. Oba wyroki uchylił sąd apelacyjny. (...) PAP, PG/12.10.2009

Dzisiaj dowiadujemy się z mediów, iż wspaniałomyślny Sąd w imieniu Rzeczpospolitej Polskiej jednego z oskarżonych w wyżej wspomnianej sprawie skazał na siedem (!) lat pozbawienia wolności, gdyż zmienił kwalifikację zarzucanego mu czynu z zabójstwa na pobicie ze skutkiem śmiertelnym, a tylko drugiego ze sprawców ponownie skazał na dożywocie. Co nam to mówi?

Nie chcę się dołączać do głosów krzyczących, iż kara siedmiu lat za taki czyn to hańba, gdyż w kraju, w którym rząd spod znaku krzyża chrystusowego broni starego pedofila nic już nie może mnie dziwić. Zwłaszcza jeśli dopuścimy do siebie myśl, że jeden ze skazanych oprawców Agaty S. pewnie ma ustawionego ojca, wujka albo ciotkę. W tej sprawie zaciekawia mnie co innego.

Czy jedna i ta sama osoba może jednocześnie zostać pobita ze skutkiem śmiertelnym i zabita (zamordowana) poprzez pobicie? Czy może jedna osoba dwa razy umrzeć; raz na skutek pobicia a drugi na skutek zabójstwa? Trochę karkołomna i szokująca konstrukcja, która nie świadczy chyba zbyt dobrze o kondycji naszego sądownictwa. Jeśli już chciało się zrobić dobrze jednemu z oskarżonych wystarczyło go zrobić współsprawcą i też można by się pokusić o podobny wyrok wskazując na jego postawę, mniejsze zaangażowanie w przestępstwo, dominację drugiego sprawcy, lepsze rokowania na przyszłość lub jakikolwiek z tysiąca innych aspektów, których nie chce mi się wymieniać. To wszystko sprawa jednostkowa, dotycząca tego konkretnego wyroku. Haniebnego, ale takich wyroków są setki i tysiące. Mnie wnerwia sprawa, która leży u podstawy naszego sądowego oszołomstwa w sprawach o zabójstwa, która pokazuje komu naprawdę służy prawo i sądy.

Co to za zwierzę to pobicie ze skutkiem śmiertelnym? Po co to wymyślono?

Na pierwszy rzut oka konstrukcja ta jest bez sensu. Jeśli ktoś humanitarnie zabija drugą osobę, na przykład podchodzi do niej na ulicy i od tyłu zabija ją strzałem w głowę, bezboleśnie i w sposób niezauważalny dla ofiary, niejednokrotnie również bez świadków, to jest zabójcą i od razu aspiruje do najwyższego wymiaru kary, gdyż dokonał właśnie zabójstwa. Jeśli ktoś bije i kopie po głowie bezbronnego człowieka, który potem tygodniami kona w szpitalu w niewyobrażalnych męczarniach, to może co najwyżej odsiedzieć kilka latek za pobicie ze skutkiem śmiertelnym. Dlaczego, skoro każdy z nas wolałby być pozbawiony życia w ten pierwszy, a nie w drugi sposób. Nawet zwierzętom nie odmawiamy prawa do szybkiej i bezbolesnej śmierci. Czym więc kierują się ustawodawcy i sędziowie kultywując mit pobicia ze skutkiem śmiertelnym? Swoim punktem widzenia oczywiście.

Śmierć w wyniku pobicia to śmierć ludzi z plebsu. Takiej śmierci ani sędzia ani parlamentarzysta obawiać się nie musi. Wyrok za zabicie poprzez zakatowanie może być więc jak za psa. Natomiast morderstwo z użyciem niebezpiecznego narzędzia, a zwłaszcza broni palnej, to już całkiem inna sprawa. Przekonali się o tym już choćby Narutowicz i Papała. Przed kulą nic ani nikt nie ochroni, a im wyżej w drabinie społecznej człowiek się wspina, tym częściej następuje się innym na odciski. Ludzie u władzy dbają po prostu o własną dupę i tępią styl odbierania życia, który może im zagrozić, a olewają te metody, które nigdy im życia nie odbiorą. Tak naprawę cudze życie ich nie obchodzi a działają tylko w interesie zabezpieczenia swojego.  Dlatego za humanitarne, sterylne i bezbolesne pozbawienie żywota kara jest najwyższa a za odebranie godności  istocie ludzkiej, za zakatowanie na śmierć niegodne nawet zwierzęcia – siedem latek.