I znów trafiła mi się przypadkowa lektura. Tym razem padło na Dowody zbrodni (oryg. Proof positive) pióra Phillipa Margolin. Książka reklamowana jako bestseller, a autor jako były wzięty prawnik amerykański, czyli ktoś, kto wie o czym pisze. Miałem nadzieję na świetną rozrywkę, tym bardziej, że klimatyczna okładka korespondująca z tekstem na niej widniejącym, „Jak popełnić zbrodnię w majestacie prawa?”, sugerowała dobrą rzecz z połączenia moich ulubionych gatunków: klasycznego kryminału i jego kuzyna sądowo-prawniczego. Nie zwlekając zabrałem się do czytania.
Pióro pan Margolin ma dobre. Nie ma co narzekać. Rzecz czyta się szybko i łatwo. Może nie porywa, ale na pewno wciąga. Prawie nie mogłem się od niej oderwać, lecz cóż z tego, skoro cały czas mnie wkurzała. Im dalej, tym mocniej.
Miałem zamiar skrytykować zdecydowanie zbyt wiele zdradzającą notatkę na okładce, ale potem zmieniłem zdanie. I tak od pierwszych stron w powieści tej wszystko jest wiadome. Wiemy kto morduje, kto stanie z nim do walki i jak się to wszystko skończy. Oczywiście, pewne drobiazgi, nie mające wiele do rzeczy, są nie do przewidzenia. Nie ma jednak mowy o żadnym przewartościowaniu ocen bohaterów, nie ma żadnego śledzenia postępów w rozwiązywaniu zagadki, gdyż żadnej zagadki nie ma. Dobry dobrym pozostanie, a i zły złym się okaże. Fabuła prawie jednowątkowa, akcja liniowa, bez przyspieszeń czy zakrętów. Mistrzem suspensu Philip Margolin absolutnie nie jest, przynajmniej nie w Dowodach. Wiemy od początku wszystko i jedyne, czego nie mogłem się doczekać, jedyne co mnie popędzało przy przechodzeniu od jednej strony do następnej, to perwersyjna chęć by sprawdzić, czy autor dał radę jeszcze coś więcej spieprzyć, czy już tylko twardo trzyma poziom.
Wielka szkoda, że tak to wyszło. Pomysł był bowiem świetny, a temat i przesłanie w moim odczuciu bardzo mocne. Dowody zbrodni stoją w opozycji wobec wielu uznanych autorów, że wspomnę choćby naszego rodzimego Marka Krajewskiego, którzy w swej twórczości infantylnie popierają samodzielne wymierzanie sprawiedliwości w imię zakłamanego sloganu, iż zbrodnia zawsze musi być ukarana, którzy podsycają bardzo szkodliwą społecznie i kłamliwą tezę, iż niedomagania systemu mogą być naprawione przez samosądy. Nie zwracają uwagi na to, że wrobienie kogoś, kto powinien odpowiedzieć za swe niegodziwe czyny, w zbrodnię przez niego nie popełnioną, zapewnia bezkarność prawdziwemu sprawcy. Nie zwracają uwagi na to, że nie ma ludzi nieomylnych i każdy wcześniej czy później popełnia błąd. Wrobienie osoby uczciwej i niewinnej jest zaś największą zbrodnią i niesprawiedliwością, gdyż nie tylko na zawsze osłania rzeczywistego przestępcę, ale podważa zaufanie do wymiaru sprawiedliwości w stopniu dużo większym, niż niewykrycie sprawcy. Jeszcze inną sprawą jest moment, gdy takie działania domorosłych sędziów mogą zostać ujawnione i ci samozwańczy obrońcy społeczeństwa sami zaczynają zabijać niewinnych aby ochronić siebie. Ohyda do kwadratu.
Mogło być więc świetnie, rewelacyjnie wręcz. Była znajomość klimatu, było dobre pióro, temat i pomysł. A wyszło jak wyszło. Zdradzone sekrety, spalony dowcip. Po prostu żal...
Wasz Andrew
Ha! Widzę, że nie jestem osamotniona w moim upartym odrzucaniu wszelkich przejawów samosądu, nawet, a zwłaszcza w imię szczytnej, wyższej idei... Książki nie znam i pewnie nie poznam.
OdpowiedzUsuń