Strony

niedziela, 3 stycznia 2010

Jaskinia zbójców



Dlaczego tak łatwo podzielić nas na swoich i obcych?

Co sprawia, że ludzie wyznający te same poglądy i nawet lubiący się, często stają się w końcu wrogami?

W lecie 1954 r. obóz skautów w parku stanowym Robbers Cave (Jaskinia Zbójców) niedaleko miasteczka Watonga, w stanie Oklahoma, był miejscem jednego z najsłynniejszych eksperymentów z dziedziny psychologii społecznej. Jego inicjatorem był wybitny, urodzony w Turcji, amerykański psycholog Muzafer Sherif, autor realistycznej teorii konfliktu.
               
Jego pomysł polegał na tym, żeby spośród 12-letnich chłopców z protestanckich rodzin klasy średniej, mieszkających w akademickim mieście Norman, wybrać 22, których podzielił na dwie nieróżniące się zasadniczo grupy. Obie przewieziono osobno do Jaskini Zbójców, gdzie przez kilka pierwszych dni nie miały ze sobą kontaktu, a organizatorzy w każdej z nich starali się wytworzyć poczucie wewnętrznej więzi, solidarności i hierarchii. Po tej wstępnej fazie rozpoczął się właściwy eksperyment, którego celem było zbadanie, czy grupy zaczną ze sobą współpracować, czy też rywalizować? Czy pojawi się poczucie wrogości wobec onych, które w jakimś stopniu podzielane będzie przez wszystkich członków obu grup?

Eksperyment powiódł się ponad oczekiwania. W pierwszej fazie obie grupy wybrały sobie nazwy Orłów i Grzechotników (równie dobrze mogły nazwać się Platformersami i Pisiorami), uszyły "narodowe flagi" i wyłoniły przywództwo. Kiedy zaczęły rywalizować, wnet doszło do wrogich incydentów, wzajemnego ostracyzmu, a wreszcie nocnych rajdów zakończonych bezczeszczeniem flagi oponentów i zaborem przedmiotów o symbolicznym znaczeniu. Towarzyszyły temu, jak należało oczekiwać, wzajemne oszczerstwa i pomówienia. Sherif zdecydował dość szybko zakończyć eksperyment i pozostałe dni turnusu poświęcił na szukanie sposobu integracji zwaśnionych grup.

Sherif, interpretując swe obserwacje, wysunął hipotezę, że główną przyczyną, dla której grupy ludzkie posługują się wobec innych stereotypami i zaczynają ich dyskryminować, jest współzawodnictwo o dostęp do ograniczonych zasobów. Teoria ta, zwana realistyczną teorią konfliktu, wydaje się echem marksistowskiej wizji społeczeństwa i próbą racjonalnego (ekonomicznego) wyjaśnienia głębokich ludzkich motywacji. Niewątpliwie realny konflikt interesów (np. prezydentem kraju może zostać tylko jeden z kandydatów i jego wybór wydać się może pozostałym krzywdzący) łatwo prowadzi do wrogości. Późniejsze badania psychologów społecznych ujawniły jednak niepokojący fakt, że stereotypizacja i niechęć wobec innych grup pojawia się częstokroć, nawet gdy nie ma rzeczywistego konfliktu interesów.

Minimalne kryteria identyfikacji

Do ujawnienia tej prawdy w dużej mierze przyczynił się brytyjski badacz polskiego pochodzenia, urodzony we Włocławku syn żydowskiego kupca Hersz Mordche, który przybrał później nazwisko Henri Tajfel. Psychologią społeczną zajął się po tragicznych doświadczeniach drugiej wojny światowej. Gdy wybuchła, studiował chemię w Paryżu i powołany został do armii francuskiej. Dostał się do niemieckiej niewoli i przeżył okupację w obozach jenieckich tylko dlatego, że udało mu się ukryć swoją narodowość. Po wojnie przeniósł się do Anglii, ukończył studia psychologiczne i na Uniwersytecie Oksfordzkim rozpoczął badania grupowych uprzedzeń i nacjonalizmu. Kontynuował je w University of Bristol, gdzie w 1967 r. został kierownikiem katedry psychologii społecznej.

Swą teorię społecznej tożsamości Tajfel oparł na doświadczeniach dotyczących tzw. minimalnych grup. Było one minimalne w sensie arbitralnych i mało istotnych kryteriów identyfikacji. W jego badaniach uczestnicy identyfikowani byli jako członkowie grupy Kandinsky’ego lub grupy Klee – zależnie od tego, którego obrazy bardziej im się podobały. Członkowie poszczególnych grup nawet nie znali się i nic nie wskazywało, że kiedykolwiek się spotkają. Pomimo to Tajfelowi udało się wytworzyć u nich świadomość grupowej tożsamości i wykazać, że w ślad za nią idzie skłonność do dyskryminacji członków drugiej grupy.

O tym, że brak ogólnogatunkowej solidarności nie jest jedynie ludzką przywarą i wrogość wobec innych grup współplemieńców prowadzić może do aktów eksterminacji, przekonała się w 1974 r. słynna badaczka życia szympansów Jane Goodall. Obserwowana przez nią grupa zamieszkująca tanzański park narodowy Gombe jakiś czas wcześniej rozdzieliła się na dwie bandy. Dawni przyjaciele stali się śmiertelnymi wrogami i w wyniku kilkuletniej wojny podjazdowej mniejsza z grup przestała istnieć. Wszystkie należące do niej samce i starsze samice zostały zabite, zaś młodsze przyłączone do zwycięskiej grupy.

Ani Sherif, ani Tajfel nie byli w stanie wyjaśnić głębokiego źródła opisywanych zachowań. W ciągu ostatnich dziesięcioleci pojawiły się na ten temat nowe teorie, niektóre odwołujące się do biologii i do ewolucji. Fakt, że wszyscy jesteśmy ludźmi, nie powoduje, że automatycznie solidaryzujemy się z całą ludzkością. Inni ludzie są raczej naszymi konkurentami – a zatem zagrożeniem dla naszego bytu i szczęścia. Zdaniem psychologów ewolucyjnych powołujących się na koncepcję doboru krewniaczego, nasz altruizm i solidarność skierowane są przede wszystkich do członków najbliższej rodziny. Nieco większe grupy łączyć może tzw. altruizm odwzajemniony, wynikający z oczekiwania, że ci ludzie, którym pomożemy w potrzebie, odwzajemnią się kiedyś tym samym. Tożsamość z większymi grupami, na ogół nieznanych nam ludzi, jest jak gdyby dopiero nadbudową wspierającą się na bazie tych pierwotnych tendencji. Najpierw dbamy o własne geny, potem o przyjaciół, a dopiero później utożsamiamy się z większymi grupami, takimi jak partia, naród, a w końcu może i ludzkość.

Wiele do powiedzenia w sprawie motywów naszych skomplikowanych zachowań mają też neurofizjolodzy. Od czasu, kiedy odkryto (w mózgach małp) neurony lustrzane (POLITYKA 34), niektórzy z nich twierdzą, że ludzie są znacznie bogaciej w nie wyposażeni niż inne zwierzęta i dzięki temu jesteśmy niezwykle wrażliwi na odczucia innych ludzi – zdolni do empatii, a przede wszystkim do naśladownictwa. Tę ostatnią zdolność, długo uważaną za coś w rodzaju słabości skłaniającej ludzi do konformizmu, dziś uważa się za fundamentalną. Pozwala ona ludziom uczyć się przez obserwację innych i sprawia, że jesteśmy gatunkiem nie tylko społecznym, lecz – jak twierdzą uczeni – ultraspołecznym. Nie można jednak naśladować automatycznie wszystkich. Skuteczne naśladownictwo idzie w parze z poczuciem grupowej przynależności i samo z kolei wzmacnia poczucie grupowej tożsamości.

Demokraci bronią niewolnictwa

Tożsamość partyjna nie dla wszystkich jest ważna. Pamiętajmy jednak, że partia polityczna jest grupą mającą wspólny cel (zdobycie władzy), a niekiedy także poglądy. Dla wielu ludzi staje się rodziną zastępczą. Partia jest w efekcie czymś więcej niż zbiorowiskiem ludzi o podobnej ideologii. O tym, że tak jest, świadczy historyczne doświadczenie Stanów Zjednoczonych Ameryki, które przez wielu uważane są za wzorzec demokracji. Kiedy w 1854 r. powstała Partia Republikańska, mająca w swym programie abolicję niewolnictwa, zrzeszała ona zwolenników silnego centralnego rządu, wysokich podatków i ambitnego programu robót publicznych. Miały być one przeciwwagą dla demokratów, którzy popierali niskie opodatkowanie, ograniczone prerogatywy rządu federalnego, podejrzliwie traktowali elity Wschodniego Wybrzeża i uważali, że Waszyngton powinien pozostawić w spokoju posiadaczy prywatnej własności. Dziś stanowiska tych dwu partii we wszystkich wspomnianych kwestiach są dokładnie odwrotne, choć każda z nich zachowała historyczną ciągłość. Nie dzieliły ich więc abstrakcyjne ideologie, lecz pragmatyczny cel zdobycia władzy.

Wzajemna wrogość politycznych konkurentów przybierała w młodej republice bardzo osobistą formę. Kiedy Ojciec Narodu George Washington odmówił w 1796 r. zgody na trzecią prezydencką kadencję, wybór padł na federalistę Johna Adamsa, zaś wiceprezydentem został lider opozycji Thomas Jefferson. Dwa lata później, w czasie rozruchów w Filadelfii, na ulicach walczyli ze sobą zwolennicy obu polityków. "Polityka i partyjna nienawiść niszczy tu szczęście wszystkich" – pisał z żalem Jefferson do swej córki. Kilka lat potem, w lipcu 1804 r., Alexander Hamilton, były minister skarbu w rządzie Washingtona, zginął w pojedynku zastrzelony przez swego politycznego (i osobistego) przeciwnika, urzędującego wiceprezydenta kraju Aarona Burra. Wytoczona przeciwko Burrowi sprawa o zabójstwo została umorzona. Czy można się więc dziwić Washingtonowi, który nie godził się przystąpić do żadnej z partii, że uważał ducha partyjności za zagrożenie dla narodowej jedności? W swej słynnej mowie pożegnalnej ostrzegał, że duch partyjności "podburza społeczeństwo nieuzasadnionymi zawiściami i fałszywymi alarmami; rozpala wrogość jednej części [Narodu] wobec innej, prowadzi niekiedy do buntów i rozruchów. Otwiera drzwi dla obcych wpływów i korupcji…".

Co można powiedzieć w obronie systemu partyjnego? W ogłoszonym pięć lat temu w "The Washington Post" eseju zatytułowanym "Pochodzenie gatunków" (Origin of the Species) publicysta David Von Drehle konkluduje, że największą zaletą partii politycznych jest to, że nie są wieczne i – kiedy są u władzy – mają zwyczaj popełniania powodowanych arogancją błędów, które prowadzą do ich klęski. Prawdziwą wielkość polityków, pisze dalej, poznaje się po ich zdolności do wzniesienia się ponad partyjne podziały. Jako przykład podaje Jeffersona i Adamsa, którzy po odejściu od polityki pojednali się i jako prawdziwi mężowie stanu prowadzili ze sobą mądrą i życzliwą korespondencję. Traf chciał, że obaj zmarli tego samego dnia, 4 lipca 1826 r., w dniu amerykańskiego Święta Niepodległości.

A jak zakończył się eksperyment Sherifa w Jaskini Zbójców? Udało mu się pojednać zwaśnionych Grzechotników z Orłami. Zainscenizował on zręcznie awarię systemu wodociągowego w obozie, którego naprawa wymagała współpracy obu grup. Wobec tej wyższej konieczności wcześniejsza wrogość została zapomniana.

Strach pomyśleć, jakie okoliczności skłoniłyby naszych polityków do odnowienia starej przyjaźni...