Wolna i niezawisła Ukraina jest jedynym prawdziwym gwarantem niepodległości Polski. Jeśli upadnie Ukraina, kwestią czasu będzie upadek Polski.

piątek, 16 stycznia 2015

Roponośne siewy

Martwe domy. Nowe miasteczko

Miguel Otero Silva

Tytuł oryginału: Casas muertas. Oficina No 1
Tłumaczenie: Zofia Wasitowa
Wydawnictwo: PIW
Liczba stron: 299







Ostatnimi czasy o Wenezueli możemy usłyszeć głównie za sprawą gwałtownie pogarszającej się sytuacji ekonomicznej oraz wybuchającymi w związku z tym zamieszkami. W kolejnych porcjach wiadomości prezenterzy ze sztucznie odmalowanym na twarzy niepokojem informują nas o klęsce socjalnej polityki, jaką próbuje prowadzić prezydent Nicolas Maduro, kontynuując działania Hugo Chaveza. Polityka ta, która w ogromnej mierze bazuje na cenie baryłki ropy naftowej, przynajmniej na razie, nie ma racji powodzenia. Wg niektórych szacunków (telewizji Al-Jazeera), gospodarka Wenezueli w ok. 95 % bazuje na eksporcie ropy naftowej, a pieniądze z jej sprzedaży stanowią ok. 60 % wszystkich wpływów do państwowego budżetu. Kraj posiada jedne z największych udokumentowanych złóż tego surowca (szacunki mówią nawet od 513 mld baryłek), ale dla zbilansowania budżetu Wenezueli potrzebna jest cena ropy na poziomie ok. 120 $ (niektóre źródła mówią nawet o 140 $!) za baryłkę. W chwili obecnej cena oscyluje wokół 45 $, co dla państwa uzależnionego od łatwych, ale demoralizujących, bo zabijających innowacyjność gospodarki, petrodolarów oznacza prawdziwą katastrofę. Litr ropy naftowej jest co prawda tańszy od butelki wody pitnej, ale czarną mieszanką węglowodorów nie sposób napełnić wzdętych od głodu brzuchów. Ponadto w państwie grasuje ogromna inflacja, która pożera oszczędności obywateli, spychając kolejne zastępy w otchłań nędzy. W kraju o niełatwej historii wrze, społeczna masa wręcz kipi od spienionego gniewu. Jak jednak wyglądało to wszystko, zanim odkryto złotodajne, ale i przeklęte złoża ropy naftowej? Jak wyglądało życie w młodej jeszcze Wenezueli, której udało zrzucić się hiszpańskie jarzmo? Jeśli jesteście wystarczająco odważni, by zrezygnować z dobrodziejstw współczesnej cywilizacji, jeśli nie przeraża was niemiłosiernie prażące słońce, to zapraszam was w krótką podróż po Wenezueli z przełomu XIX i XX wieku, jaką możemy odbyć dzięki lekturze książki Martwe domy. Nowe miasteczko autorstwa Miguela Otero Silvy.
Miguel Otero Silva to żyjący w latach 1908 – 1985 prozaik, poeta, dziennikarz oraz polityk. Uchodzi on za jednego z najwybitniejszych wenezuelskich pisarzy. Swoją karierę literacką rozpoczął stosunkowo wcześnie, publikując pierwsze utwory w czasopismach jeszcze w trakcie studiów na wydziale inżynierii Universidad Central de Venezuela. Silva prowadził także aktywną działalność w życiu politycznym kraju – na początku lat 30-tych został nawet zmuszony do opuszczenia państwa z uwagi na zaangażowanie w protesty przeciwko prezydentowi Juanowi Gómezowi. Po śmierci przywódcy w 1935 roku Miguel Otero Silva wrócił do ojczyzny i rozpoczął współpracę z dziennikiem El Nacional. Cały czas aktywny politycznie był przeciwnikiem Marcosa Jiméneza, kolejnego wenezuelskiego dyktatora. Miguel Otero Silva troszczył się o losy swojego kraju także na innych płaszczyznach – w jego utworach ważną rolę odgrywa ojczyzna oraz jej dzieje o czym można przekonać się na podstawie lektury zbiorku wydanego na łamach PIW-u w ramach serii Proza Współczesna składającego się z dwóch powieści – Martwych domów (1955) oraz ich kontynuacji Nowego miasteczka (1961).
Martwe domy, które rozpatrywane są jako wstrząsająca opowieść o agonii malarycznej mieściny rolniczej na stepowych równinach Wenezueli, doczekały się sporego rozgłosu i uznania, czego dowodem są przyznane nagrody oraz dokonane tłumaczenia na języki obce. Akcja utworu rozgrywa się w Ortiz, stolicy stanu Guárico, dogorywającym, zapomnianym przez Boga miasteczku zwanym niegdyś Różą Równiny, którego blask świetności nieodwołalnie przygasł. W osadzie panoszy się śmierć, czuć atmosferę stęchlizny, a nędza piszczy i zawodzi z niemal każdego kąta. Dni, podobne jeden do drugiego, płyną tu powoli i leniwie, skąpane w blasku palącego słońca. Zgony kolejnych mieszkańców wpisały się już w smutną rutynę – choroby takie jak krwiomocz, malaria, ankylostomatoza czy hiszpańska dżuma ciągle zbierają swoje śmiertelne żniwo i w połączeniu z ekonomicznym kryzysem sprawiają, że Ortiz zdaje się być miejscem przeklętym, gdzie wszystko sukcesywnie i nieubłaganie obraca się w ruinę, pośród lamentu, biadań i zawodzeń. Autorowi w sposób bardzo plastyczny udało się odmalować udręczony wygląd na wpół opuszczonej osady unicestwionej przez kataklizm następnych epidemii i finansowego krachu, przywodzącej na myśl scenerię do opowieści o duchach. Ale nawet na tej pustyni przepełnionej trupim swądem, pośród bierności i apatii tubylców, zdołał wyrosnąć piękny kwiat, za jaki niewątpliwie można uznać Carmen Rosę.
Młoda i energiczna kobieta, która jako jedna z niewielu mieszkańców może poszczycić się organizmem na tyle silnym, że skutecznie opiera się wszelkim chorobom, to zdecydowanie najjaśniejszy punkt omawianej książki. Jej piękna fizjonomia idealnie harmonizuje z poczciwym charakterem, przepełnionym miłością i altruizmem. Z kolei witalność i kreatywność sprawiają, że Ortiz nie jest jeszcze miastem duchów. Sylwetka Carmen Rosy jest także bardzo ważna z czytelniczego punktu widzenia, bowiem w powieści Miguela Otero Silvy to właśnie postać tej dziewczyny staje się swoistym łącznikiem, który zespala ze sobą przeszłość oraz teraźniejszość. Trzecioosobowy narrator zapoznaje nas z historią nieszczęśliwego Ortiz poprzez zaprezentowanie najważniejszych faktów z życia Carmen Rosy. To ona jest główną bohaterką utworu, a jej biografia przybliża dzieje pechowej osady. Warto przy tym zauważyć, że wybór akurat Carmen Rosy na protagonistkę wydaje się nieprzypadkowy, ba, jest on prawdopodobnie wręcz znakomicie przemyślany. Bohaterka, jeszcze jako mała dziewczynka, charakteryzowała się wyjątkową ciekawością, która w połączeniu z cierpliwością oraz urokiem osobistym i czarem, jaki wokół siebie roztaczała, pozwalającym na zdobycie serca niemal wszystkich mieszkańców, umożliwiła jej odtworzenie losów miasteczka Ortiz z czasów, kiedy cieszyło się ono świetnością. Gawędy, opowieści oraz anegdoty snute przez sędziwych osobników, takich jak niewierzący señor Cartaya, członek loży masońskiej, panna Berenice, nauczycielka czy Hermelinda, gospodyni z plebani składają się na przejmującą historię o cudownym wczoraj, które bezpowrotnie odeszło. Barwne retrospekcje przetykane są migawkami z teraźniejszości, a więc przerażającym i tchnącym beznadzieją dzisiaj. Całość tworzy intrygującą kompozycję, którą można odczytać jak mikroskopijny zapis dziejów każdej ludzkiej społeczności.
Rzeczą zasługującą na obszerniejsze wyjaśnienie jest z pewnością tło, na którym rozpięta została fabuła utworu. Ze wzmianek, jakie możemy odnaleźć w powieści można pokusić się o tezę, że główne wydarzenia rozgrywają się na początku XX wieku. Wspomnienia bądź relacje z drugiej ręki co bardziej sędziwych członków mieściny sięgają gdzieś w okolice połowy XIX wieku, czyli do okresu, kiedy kształt niepodległego państwa dopiero się formował (w 1811 roku Wenezuela uniezależniła się od Hiszpanii, ale już w latach 1859-1863 krajem wstrząsnęła ogromnie wyniszczająca wojna domowa między liberałami a konserwatystami). Godny wspomnienia jest także fakt, że dopiero w 1941 roku w Wenezueli przeprowadzono wybory, w wyniku których władzę w państwie objął demokratyczny lider. Wcześniej krajem rządzili caudillos (hiszp. dowódca), przywódcy polityczni, z których większość śmiało można określić mianem dyktatorów. W czasach, kiedy ma miejsce akcja utworu, u władzy znajduje się Juan Vicente Gómez, który był prezydentem Wenezueli w 3 okresach: 1908 – 1913, 1922 – 1929 oraz 1931 – 1935. Stworzony przez niego reżim uchodzi za jeden z najbardziej represyjnych systemów dyktatorskich w Ameryce Południowej. Jego hasłem przewodnim było motto: jedność, praca i pokój, które przeciwnicy i złośliwcy tłumaczyli jako jedność w więzieniach, praca na drogach i pokój na cmentarzach. Znając kontekst historyczny, czytelnik może dopisać kolejne niebezpieczeństwo, czyhające na życie umęczonych chłopów z Równiny – więzienie, wyrok śmierci bądź przymusowe, wyczerpujące roboty sprawiają wrażenie niezwykle odległych, wręcz nierealnych, ale jeśli długo i cierpliwie szukać, to nawet w takiej zapadłej wiosce jak Ortiz można odnaleźć wrogich rewolucjonistów. W końcu zawsze znajdzie się jednostka, mająca dość dławiącej rezygnacji wobec niesprawiedliwości systemu opartego na przemocy brutalnym represjonowaniu wszelkich politycznych oponentów.
Martwe domy to bardzo przygnębiający pejzaż, na którym na pierwsze miejsce wybija się śmierć oraz postępująca degradacja. Dominują poczucie klęski i brak perspektyw na przyszłość, chociaż książkę można uznać także za metaforyczne przedstawienie człowieczej, jakże uporczywej woli istnienia, by trwać mimo wszystko, wbrew niesprzyjającym okolicznościom, wrogiemu otoczeniu. Są jednak takie miejsca, kiedy nawet potęga życia musi ustąpić.
Nowe miasteczko, druga powieść, jaką możemy odnaleźć w prezentowanej książce, to kontynuacja Martwych domów. Utwór ukazuje boom naftowy, jaki wybuchł w 1920 roku na wieść o odkryciu złóż ropy, porównywalny do gorączki złota. Amerykańskie kompanie i koncerny masowo ściągają do Wenezueli, prowadząc zakrojone na szeroką skalę poszukiwania ropy. Ze Stanów przybywają specjaliści oraz technicy, ale główny ciężar prac spada na robotników wywodzących się spośród miejscowych. Mulaci i Murzyni, Indianie i Biali; chłopi i robotnicy, włóczykije i szulerzy, drobni kupcy, gracze w kości, umalowane kurwy, urzędnicy oraz całe rzesze desperatów tworzą niezwykły tygiel ciągnący za Amerykanami, zaludniający nieprzyjazne i suche ziemie. Część z nich przygnała nadzieja na poprawę dotychczasowego bytu, inni przybyli kuszeni żądzą szybkiego i łatwego zysku, a zdecydowana większość dotarła tu z konieczności, mając przed sobą ostatnią szansę by wyrwać się z łap nędzy i chorób. Miguel Otero Silva ciekawie portretuje ludzi, którzy stanowią zalążek przyszłych społeczności, tytułowych nowych miasteczek wykwitających jak grzyby po deszczu w miejscach, gdzie można odnaleźć roponośne pokłady. Autor poświęca sporo miejsca w swojej powieści na historie poszczególnych indywiduów, tak by czytelnik mógł lepiej poznać motywację ludzi, którzy decydują się na osiedlenie się w samym sercu sawanny.
Nowe miasteczko to także interesujący obraz codziennego życia pionierów, którzy zdani na kaprysy natury, starają się krzewić cywilizację na terenach dotychczas bezludnych. Miguel Otero Silva przedstawia wszelkie trudności oraz kłopoty, z jakimi musieli zmagać się pierwsi osadnicy. Koczowniczy tryb życia, wymuszony poszukiwaniem roponośnych pokładów przypominał odrobinę gromady ludzi pierwotnych, którzy przemieszczali się razem z wędrującą zwierzyną – poszukiwacze czarnego złota zagrzewali na dłużej w danym miejscu dopiero, gdy odkryto w nim bezcenną mieszaninę węglowodorów. Brak fachowej opieki medycznej, dobrze wyposażonych sklepów czy świątyń, w których można powierzać swoje codzienne sprawy Boskiej opatrzności podkreślały prowizoryczność i tymczasowość prowadzonej egzystencji.
Bardzo zajmującą kwestią jest sprawa relacji, jakie panowały w tego typu osadach, odzwierciedlając przy okazji różnorodność etniczną społeczeństwa wenezuelskiego. Śmiało można mówić o wielkim konglomeracie, w którym trafiają się zarówno Murzyni, Indianie, Biali jak i Mulaci – wszyscy oni są równi względem siebie, egzystują na jednakowych prawach, chociaż zajmowane przez nich stanowiska ograniczają się do prostych funkcji takich jak płuczkowy, wieżowy, maszynista czy nosiwoda. Zawody lepiej opłacane, ale wymagające wykształcenia wykonują głównie Amerykanie, którzy w nowopowstającej społeczności egzystują na zupełnie innych prawach niż tubylcy.
Utwór w interesujący sposób ukazuje także kształtowanie się robotniczej świadomości oraz żarłoczność dzikiego, pozbawionego zahamowań kapitalizmu. Miguel Otero Silva śmiało odkrywa przed czytelnikiem wszelkie nieprawidłowości i zaniedbania, jakich dopuszczała się Kompania – zaniżanie stawek, bagatelizowanie wypadków oraz niebezpiecznych incydentów, brak uzgodnionego wcześniej dowozu na miejsce pracy, itd. Warto mieć jednocześnie świadomość, że wiele z tych praktyk, mimo, że akcja utworu rozgrywa się w latach 20-tych oraz 30-tych XX wieku, a obecnie już od kilku lat żyjemy w XXI wieku, ma miejsce i dzisiaj – tak przynajmniej wynika z moich prywatnych obserwacji, prowadzonych w zakładzie, w którym pracuję. W odpowiedzi na mało humanitarne traktowanie pracowników, postrzeganie ich wyłącznie jako siłę roboczą, tj. jako zbiór elementów, które po zużyciu nadają się wyłącznie na śmietnik i które łatwo i tanio można zastąpić, rodzą się związki zawodowe oraz stowarzyszenia, walczące o godne warunki pracy. Bardzo ciekawie przedstawia się mechanizm obronny pracodawców, w tym przypadku amerykańskiej Kompanii, która z miejsca zaczyna wysnuwać oskarżenia wobec związkowców o szerzenie komunizmu, czerwonej zarazy, wywrotowych idei, etc.
Reasumując krótko Martwe domy. Nowe miasteczko to dobra lektura, której warto poświęcić chwilę czytelniczej uwagi. Obie powieści, jako jedna całość bardzo dobrze się uzupełniają, tworząc przy okazji ciekawy kontrast – z jednej strony obserwujemy zagładę osady Ortiz, która jest metaforą śmierci, odchodzenia, nietrwałości i przemijalności ludzkich płodów i ludzkiego żywota, z drugiej zaś otrzymujemy obraz rodzącego się Nowego Miasteczka, symbolizującego ludzką niezłomność, potęgę życia. Ponadto uważam, że oba tytuły są szczególnie interesujące z perspektywy miłośników Ameryki Łacińskiej. Niechęć do gringo, najczęściej utożsamianym z białym Amerykanem, staje się bardziej zrozumiała, bowiem na południowoamerykańskim kontynencie najczęściej reprezentuje on wszelkie najgorsze cechy agresywnego kapitalizmu – brak szacunku wobec miejscowej kultury, fauny i flory, bezwzględne wykorzystywanie tubylców, żarłoczne wysysanie surowców naturalnych. Książka to także fragment niespokojnej historii Wenezueli, która staje się odrobinę bliższa, a na pewnego bardzo wciągająca. Gdyby ktoś pragnął zgłębić twórczość tego pisarza, pragnę poinformować, że na polskim rynku ukazały się jeszcze dwa inne tytuły – Kiedy chcę płakać - nie płaczę oraz Śmierć Honoria – oba w ramach serii Proza Iberoamerykańska, na łamach Wydawnictwa Literackiego.

Wasz Ambrose

11 komentarzy:

  1. Wygląda na bardzo interesującą książkę. Taką wieloaspektową. Budzącą bardzo różnorodne skojarzenia. U mnie akurat od razu w trakcie lektury Twojego tekstu pojawiły się skojarzenia z Zieloną Wyspą zwaną Polską ;) No i z analizami Žižka na temat pokrywania się granic rasowych i społecznych (podział władzy) w dzisiejszej Wenezueli i innych państwach regionu.

    No i przypomniało mi się, że w Polsce też możemy obserwować i proces wymierania niektórych siedlisk ludzkich, i zwiedzać np. całkowicie wyludnione wsie w Kotlinie Kłodzkiej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Książka wchodzi w skład serii "Proza Światowa" PIWu, więc biorąc ją z bibliotecznej półki z góry zakładałem interesującą lekturę :) Z tym wymieraniem to ciekawa sprawa - wydawać by się mogło, że temat dotyczy jedynie "starożytnych" cywilizacji, a nie raz wystarczy przejechać się do sąsiedniej wsi czy miasteczka, by przekonać się na własne oczy jak ten proces postępuje. Tak jeszcze pozostając w tej kwestii, polecam obejrzeć poniższe wideo:

      https://www.youtube.com/watch?v=_PB-zzzikFA :)

      Usuń
    2. Stare powiedzonko nabiera nowej formy - Pluń politykowi w oczy, a on powie, że deszcz pada.

      W sumie, to już dawno stwierdziłem, że mamy taką zapaść moralną, iż się z niej nie wydźwigniemy, a przynajmniej bez metod przypominających rewolucję kulturalną, czego też bym sobie nie życzył. Trawestując Žižka - jedyną szansą jest niemożliwe. Ale póki co go nie widać.

      Usuń
  2. Czytając miałam podobne skojarzenia jak Andrew, czytaj z Polską. Bardzo podoba mi się ten wpis, jest bardzo obrazowy, informatywny, widziałabym go we wstępie tej książki (swoją drogą, bardzo żałuję, że co raz rzadziej z takimi wprowadzeniami można się spotkać). Jeśli kiedyś najdzie mnie ochota do sięgnięcia po ten tytuł, na razie maluje mi się przed oczami jako coś zbyt przygnębiającego, to na pewno jeszcze raz przeczytam to, co tutaj napisałeś.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zbyt rozwlekłe jak na wstęp :) Przy okazji przyznaję, że przedmowy ewentualnie posłowia także bardzo sobie cenię, szczególnie jeśli ich autorem jest tłumacz, który nierzadko zdradza wtedy tajniki swojego warsztatu, uwypukla różnice kulturowe czy sposób postrzegania rzeczywistości przez daną narodowość czy społeczność. Szkoda, że praktyka ta jest coraz rzadsza podobnie zresztą jak dzieje się to w przypadku spisu treści czy informacji o nakładzie danej książki - umieszczanie takich rzeczy należy już do rzadkości :)

      Usuń
  3. Również mam słabość do wstępów, które przybliżają twórczość autora, czy tło historyczne powieści. Wtedy czuję, że jestem w stanie więcej wynieść z danej lektury. Historie, które przywołujesz wydają się być interesujące, zwłaszcza że po pierwsze tak mało wiemy, o tej części świata, a po drugie bardzo lubię sięgać po literaturę iberoamerykańską.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Takie wstępy są szczególnie przydatne, kiedy ma się do czynienia z autorem, będącym przedstawicielem obcej dla nas kultury. Dzięki dobremu posłowiu wiele rzeczy staje się bardziej zrozumiałych i łatwiej jest pojąć samą wymowę powieści :) Ja także cenię sobie Iberoamerykańskich artystów i od pewnego czasu sięgam po ich dzieła zdecydowanie regularniej :)

      Usuń
  4. Hmm. Nie czytałam jeszcze o Wenezueli z przełomu XIX/XX wieku. Śmierć i narodziny w jednym to nieczęste zestawienie w literaturze. Zapowiada się interesująca lektura.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jedna powieści stanowi kontynuację drugiej, więc bardzo dobrze, że oba utwory umieszczono w jednej książce i stąd właśnie to interesujące zestawienie śmierci i narodzin :) Dzieła szczególnie interesujące z uwagi na historię Wenezueli, przez pryzmat której możemy poznać także historię całego kontynentu południowoamerykańskiego - rewolucje, zrywy niepodległościowe i wyzysk ze strony USA.

      Usuń
  5. Właśnie uświadomiłeś mi jak słabo znam literaturę Ameryki Łacińskiej, wenezuelskiej wcale... Motywy, które przedstawiasz oraz kreacja Carmen Rosy (która zrobiła na Tobie takie wrażenie) świadczą, że warto sięgnąć po książkę:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja także niedawno doszedłem do wniosku, że Ameryka Łacińska to dla mnie w dalszym ciągu literacka terra incognita. Postanowiłem to zmienić i tak oto udało mi się trafić na Miguela Otero Silvę. W kolejce mam jeszcze Chilijczyka Donoso, G.G. Márqueza, którego jak dotąd nie poznałem oraz Brazylijczyka Limę Barreto :)

      Usuń

Czytamy wnikliwie każdy komentarz i za wszystkie jesteśmy wdzięczni. Zwłaszcza za te krytyczne. Jeśli chcesz o czymś porozmawiać, zapytać, zwrócić uwagę na błąd, pisz śmiało. Każda wypowiedź, zwłaszcza na temat, jest przez nas mile widziana. Nie odrzucamy komentarzy anonimowych, jeśli tylko nie naruszają prawa. Można zamieszczać linki do swoich blogów i inne, jeśli nie są ewidentnym spamem. KOMENTARZE UKAZUJĄ SIĘ DOPIERO PO ZATWIERDZENIU przez nas :)